Reklama

Pamiętam do dziś, jak moja mama zareagowała, gdy obwieściłam jej, że zaręczyłam się z Krzyśkiem. Omal nie dostała zawału. Nie dlatego, że nie lubiła mojego chłopaka, ale dlatego, że właściwie nie znała. Uważała, że ja także w ogóle go nie znam i niepotrzebnie śpieszę się ze ślubem.

Reklama

Owszem, znaliśmy się dopiero miesiąc, i choć normalnie nie byłam w życiu aż tak spontaniczną osobą, to przy Krzyśku nie miałam wątpliwości, że to ten jedyny. Poznała nas wspólna znajoma, która uznała, że bardzo byśmy do siebie pasowali.

Nie spodziewała się jednak chyba tego, że zaiskrzy między nami od pierwszego spojrzenia! To było jak piorun! Myślałam, że takie rzeczy przytrafiają się nastolatkom, a ja byłam tuż przed trzydziestką. Nie mogliśmy przestać ze sobą rozmawiać. Przegadaliśmy całą noc.

Łączyło nas wszystko – byliśmy z jednego miasta, oboje pracowaliśmy w urzędach, więc znaliśmy realia swoich zawodów, lubiliśmy spędzać czas w domu, a w weekendy wyjeżdżać w góry, nie piliśmy, nie paliliśmy i nie kręciły nas masowe imprezy ani wielkie koncerty. No a przede wszystkim, zarówno ja jak i on chcieliśmy szybko mieć dziecko.

Byłam tym faktem zachwycona, bo wcześniej, gdy spotykałam się z mężczyznami, dziecko przez pierwszych kilka randek było zawsze tematem tabu. A ja bardzo marzyłam o tym, by zostać już mamą, i randkowanie z kimś, kto nie dojrzał do roli ojca wydawało mi się zwykłą stratą czasu.

Krzysiek powiedział po godzinie rozmowy, że bardzo chciałby założyć rodzinę. Już po pierwszej randce byłam zakochana po uszy. Przez miesiąc spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę – poznaliśmy swoje rodziny i przyjaciół. Krzysiek wciąż powtarzał, że jestem jego drugą połową, i ja także nie miałam co do tego wątpliwości.

Kiedy więc uklęknął przede mną z pierścionkiem, nie byłam wcale zaskoczona. Przeciwnie! Spodziewałam się, że szybko weźmiemy ślub.

– Aśka, błagam cię! Przemyśl to – mówiła mama. – Przecież możecie się spotykać. Po co od razu ślub? To nie ucieknie. Jak będziecie chcieli, to weźmiecie…

– Ale właśnie chcemy, mamuś.

– Ale czemu tak szybko? Może on coś przed tobą ukrywa? Nie wydaje ci się podejrzane, że tak go ciągnie do ołtarza?

Wiedziałam, że z jej punktu widzenia ta decyzja była nieprzemyślana, ale ja czułam, że znam Krzysia na wylot. Poza tym, jeśli chcieliśmy mieć dziecko, po co czekać ze ślubem?

Rozumiałam niepokój mamy, jednak nie zamierzałam zmieniać zdania. Na szczęście jakoś przełknęła tę gorzką pigułkę.

Wzięliśmy ślub, a w uroczystości wzięli udział tylko nasi najbliżsi. Nie chciałam wielkiego wesela na sto osób i wścibskich pytań dalekich ciotek: „A skąd ten pośpiech?”.

„Stan błogosławiony” strasznie mi się dłużył

Chciałam po prostu być żoną Krzysia i urodzić mu dziecko. Teoretycznie mogłam jeszcze poczekać, ale mój instynkt macierzyński był tak silny, że nie potrafiłam go ujarzmić. Dzieci śniły mi się każdej nocy. Czułam, że moje serce mocniej bije na widok kobiet w ciąży lub z wózkiem. Niemowlęta zupełnie mnie rozczulały.

Kiedy po kilku miesiącach starań okazało się, że jestem w ciąży, nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. W mieszkaniu, które razem kupiliśmy, jeden pokój był przeznaczony dla naszego maleństwa. Jeszcze w pierwszym trymestrze przejrzałam wszystkie możliwe strony internetowe z pokoikami dla dzieci.

Kupiłam łóżeczko, fotel do karmienia, biblioteczkę, do której powkładałam książeczki dla dzieci. Wózek kupili teściowie, a moja mama nakupowała mnóstwo ubranek. Byłam przekonana, że urodzę dziewczynkę, jednak nie dzieliłam się swoim przeczuciem z mężem, który dla odmiany bardzo liczył na chłopca. Postanowiłam także nie pytać ginekologa o płeć, choć moja mama oczywiście uważała to za głupotę. Bo ona tego wiedzieć nie mogła, a bardzo chciała.

– Wtedy medycyna nie była jeszcze tak zaawansowana jak dziś, ale tobie się dziwię, że nie zapytałaś o płeć dziecka.

– Chcę mieć niespodziankę. Tak mało ich w życiu – wyjaśniłam.

Pod koniec ciąży nie mogłam się doczekać rozwiązania. Bardzo już chciałam tulić moje maleństwo do piersi, spacerować z nim po parku i wymieniać doświadczenia z innymi mamami. Stać się jedną z nich! Kiedy zaczęły się skurcze, natychmiast zadzwoniłam do Krzyśka. Zwolnił się z pracy i pojawił się w domu w ciągu kilkunastu minut.

– To już! – zawołałam, a on wziął torbę, objął mnie troskliwie i pomógł mi zejść do samochodu.

Ściskałam go za rękę z bólu, ale i z ekscytacji. Wizja tego, że już wkrótce moje maleństwo będzie ze mną, wydawała się niewiarygodna.

Cóż… w szpitalu okazało się, że wcale nie miało się to stać „wkrótce”. Skurcze były coraz silniejsze i dłuższe, ale niestety, rozwarcie wcale się nie powiększało. Co chwilę przychodziła do mnie pielęgniarka, lecz zaglądała tylko, żeby sprawdzić, i szła dalej pomagać tym, u których były jakieś postępy.

– Oni mają mnie gdzieś! – wściekałam się.

Minęło dziesięć godzin. Nie miałam już siły, ale wciąż się nie poprawiało.

W pewnym momencie KTG, do którego byłam podpięta, zaczęło dziwnie pikać i po chwili wpadł do mnie lekarz.

– Tętno płodu spada – oświadczył ostro.

– Jedziemy na cesarkę.

– Ale ja miałam rodzić naturalnie! – zawołałam, a on wrzasnął na mnie, że jeśli chcę rodzić naturalnie, to będę miała naturalnego trupa zamiast dziecka.

To było bardzo okrutne i niepotrzebne.

Jego brak empatii dotknął mnie mocniej niż zerowe zaangażowanie personelu podczas wielu godzin porodu.

Byłam roztrzęsiona, gdy na szybko przygotowywano mnie do cesarki.

Było mi przeraźliwie zimno i po zastrzyku znieczulającym w kręgosłup, wciąż czułam, że cała drżę. Lekarze o niczym mnie nie informowali. W ciszy wykonywali kolejne czynności, a ja się bałam, co będzie z moim dzieckiem. Czułam wyrzuty sumienia, że tak wyskoczyłam z tym naturalnym porodem, ale tyle się naczytałam o tym, jakie to istotne, że nie mogłam zrozumieć, czemu się nie udało.

Po dłużej chwili usłyszałam zza parawanu czyjś głos. Ten ktoś powiedział, że dziecko się urodziło. Ale nikt mi go nie podał ani nie poinformował mnie o jego stanie ani nawet płci.

– Co się dzieje? – zawołałam.

– Już, już. Proszę dać im chwilę. Zaraz pani podadzą synka – uspokoiła mnie pielęgniarka.

– Synka? – zapytałam zdumiona.

Czyli jednak moja kobieca intuicja okazała się zawodna. To dziwne, ale mimo tej tak przerażającej sytuacji, poczułam się lekko zawiedziona. Miałam nadzieję, że to jednak będzie dziewczynka. Teraz chciałam co prawda już tylko, żeby dziecko zapłakało, a to się nie działo. Dopiero po dobrych kilku minutach usłyszałam płacz. A zatem żył! Poczułam ulgę.

Boże, nie kocham własnego dziecka. Jestem zła, zła…

Po chwili podano mi dziecko blisko twarzy. Malutki był siny, cały w białych śladach i pomarszczony. Nie wyglądał za dobrze.

Wszyscy zawsze mówili, że własne dziecko jest najpiękniejsze, ale moje w tamtej chwili wcale mi się takie nie wydało.

– Jak to dobrze, że żyje – powiedziałam głośno, choć nachodziły mnie myśli, których się nie spodziewałam i które starałam się od siebie odgonić.

Wiedziałam, że przecież noworodki są dość często spuchnięte i nieforemne, a już po ta długim porodzie, nie można było spodziewać się dziecka jak z reklamy. Ale płci się już nie zmieni. A przecież marzyłam o maleńkiej córeczce. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, że aż tak bardzo.

Starałam się złapać miarowy oddech i odgonić te okropne myśli, ale wracały jak bumerang. Tłumaczyłam sobie, że to pewnie efekt podanych leków albo wycieńczenia po takim długim porodzie. Pielęgniarka podała maleństwo Krzyśkowi, a mnie zawieziono na salę poporodową. Kiedy jechałam na łóżku, a nad moją głową migały szpitalne światła, zauważyłam kątem oka mojego męża.

Był tak wzruszony, że miał łzy w oczach. Poczułam palącą zazdrość, że potrafił zareagować na nasze dziecko w sposób, na jaki zasługiwało. Był szczerze zachwycony, a ja zamiast płakać z radości, kręciłam nosem.

– Cieszę się, tak bardzo się cieszę – szeptałam, zaklinając rzeczywistość, ale szczera radość nie przychodziła.

Pewnie to dlatego, że tak szybko mi go odebrano, że nie miałam jeszcze okazji wziąć go w ramiona – powtarzałam w myślach.

Po godzinie pielęgniarka przyniosła maleństwo i chciała mi je podać. Znieczulenie zaczęło odpuszczać i na samą myśl o tym, że miałabym wziąć synka na ręce, poczułam strach.

– Zaraz dam pani kroplówkę z paracetamolem – powiedziała kobieta i wcisnęła mi go, po czym nakazała, żebym podała mu pierś.

– Nie wiem jak – odpowiedziałam.

– Matka nie wie, jak karmić piersią?! – zakpiła. – Przecież to naturalne. Przystawia pani dziecko… o tak, i już.

Wyjęła mi pierś z ciążowej koszuli i zdecydowanym ruchem przytknęła do niej dziecko. Nie czułam, żeby piło. Miałam wrażenie, że moje piersi są puste. To było dziwne i wcale nie naturalne. Myślałam, że się popłaczę. Pielęgniarka wyszła, a ja zawołałam ją odruchowo.

– Dziecko. Zostawiła pani dziecko!

– Przecież to pani dziecko, nie moje. Proszę się nim zajmować.

Patrzyłam na mojego synka jak na obcego. Nie tak wyobrażałam sobie to wszystko.

Miało być pięknie, mistycznie i miałam czuć wszechogarniającą miłość. Nic takiego się jednak nie działo. Czułam wstyd, że go nie kocham. Czułam strach, że nie będę się do tego nadawać. I ból, który uniemożliwiał mi przewrócenie się z boku na bok, a co dopiero podnoszenie dziecka czy zmienianie mu pieluch. Jedyne czego nie czułam, to miłości.

– Będę okropną matką – załkałam.

Kiedy popłynęły pierwsze łzy, utorowały drogę kolejnym. Byłam załamana.

Przez cały dzień nie wpuszczono do mnie Krzyśka. Byłam sama z tym małym człowiekiem, który wciąż płakał, a z każdym karmieniem coraz bardziej bolały mnie piersi. Im lepiej szło mu ssanie, tym bardziej cierpiałam. Zupełnie jakby ktoś wbijał mi nóż w piersi.

Marzyłam o karmieniu piersią, a teraz myślałam tylko o tym, że czuję się oszukana. Nikt nie mówił, że to tak boli. Że to coś okropnego! W nocy było jeszcze gorzej. Dostałam nawału pokarmu i moje piersi zrobiły się wielkie i twarde jak donice.

Kiedy poszłam do pielęgniarki, włożyła do mojego biustonosza rękę i zaczęła mocno uciskać. Myślałam, że oszaleję. Nie czułam się sobą, tylko jakimś kawałkiem mięsa. Wszyscy mogli mnie dotykać, krytykować, oglądać rozebraną, a nawet bez uprzedzenia naciskać na moje sutki!

To, co czuję, jest normalne? I na pewno minie?

Czas mijał, a mnie wcale nie było lepiej. Krzysiek przychodził, zajmował się Jaśkiem (tak go nazwał), uczył się kąpieli, wypytywał, co robić, gdy pojawi się zaczerwienienie na pupie, co zrobić z kikutem pępka, jaki kolor powinna mieć kupka, a mnie to wszystko zupełnie nie interesowało. Kiedy lekarz oznajmił, że mogę wracać już do domu, miałam ochotę błagać go, żeby pozwolił mi zostać w szpitalu.

Wiedziałam, że sobie nie poradzę. Krzysiek zwalał wszystko na zmęczenie, ale ja wiedziałam, że to coś więcej! Nie chciałam karmić piersią, budzić się w nocy, zmieniać pieluch. Nie chciałam mojego synka, nie chciałam być mamą! To nie była kwestia zmęczenia.

– Mam chyba depresję poporodową – wydukałam w końcu do lekarza.

– Depresję? – zainteresował się i usiadł przy mnie, a ja zaczęłam płakać.

Powiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, a on wyrozumiale skinął głową.

– Zostanie pani jeszcze. Zaraz przyjdzie do pani psycholog – powiedział spokojnie.

Krzysiek nie mógł uwierzyć, że jednak nie wychodzę ze szpitala.

– Coś się dzieje z Jasiem?– zaniepokoił się, a mnie aż wzdrygnęło.

Byłam zła nawet na to, że zapytał w pierwszej kolejności o syna, a nie o mnie. Z jednej strony, zazdrościłam mężowi tego naturalnego, pełnego pozytywnych emocji uczucia do dziecka, a z drugiej czułam, że przez dziecko go tracę. Nie patrzył już na mnie tylko na Jasia. Zaczęłam zastanawiać się, czy mama nie miała racji. Może za bardzo się ze wszystkim pośpieszyłam.

Postawiłam moje życie do góry nogami i teraz płaciłam za to cenę.

– Mogę zamienić z panem słówko? – zapytał lekarz męża, ja zaś przez kolejne dwie godziny rozmawiałam z panią psycholog.

Powiedziałam jej wszystko, co czuję, starając się nie hamować wstydem. Słuchała mnie ze zrozumieniem i tłumaczyła, że taki „baby blues” to wcale nierzadkie zjawisko i nie ma się czego wstydzić. Obiecała, że pomoże mi się samej ze sobą dogadać i poznać w tej nowej roli. Wyjaśniła, że pogada także z Krzyśkiem, wyjaśni mu, co się dzieje i co ma robić, żeby pomóc mi wyjść na prostą.

Niestety, wychodzenie z depresji nie było tak szybkie, jak można było się tego spodziewać, ale dzięki terapii, Krzyśkowi i coraz bliższemu poznawaniu Jasia, z każdym tygodniem było mi łatwiej. Choć wcześniej czytałam o depresji poporodowej, nigdy w życiu nie przypuszczałabym, ze może dopaść i mnie! Byłam przecież taka gotowa do macierzyństwa, taka szczęśliwa, że zostanę mamą.

Dziś Jaś kończy pięć lat i kocham go nad życie, podobnie jak jego tatę. Udało nam się stworzyć szczęśliwą rodzinę, ale gdyby nie to, że w odpowiednim momencie otrzymałam pomoc, nie wiem, jak by się to skończyło. Ale najważniejsze to o pomoc poprosić.

Joanna, 29 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Moja 17-letnia córka wpadła. Musieliśmy zająć się wnuczką, bo młoda mama wolała imprezy i alkohol"
  • „Urodziłam dziecko z gwałtu, bo rodzice nie zgodzili się na aborcję. Gdy patrzę na twarz Adrianka, widzę mojego oprawcę"
  • „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”
Reklama
Reklama
Reklama