Reklama

Mąż na początku aż kipiał z wściekłości. Wrzeszczał i na mnie, i na Zosię. Mnie się dostało za to, że pozwoliłam córce na ten samodzielny wakacyjny wyjazd, jej, że się nie szanowała i wróciła do domu z niespodzianką. Groził nawet, że nas obie wyrzuci z domu. Potem już tylko, że córkę wyrzuci. Ale jakoś udało mi się go udobruchać.

Reklama

Tak pozytywnie nas zaskoczyła!

Zawsze marzyliśmy o drugim dziecku, ale los nie był dla nas łaskawy. Teraz w zamian zsyłał nam wnuka lub wnuczkę… Ostatecznie ustaliliśmy więc, że pomożemy córce wychować malucha. O pieniądze na szczęście nie musieliśmy się martwić. Mąż był właścicielem niewielkiej, ale nieźle prosperującej firmy budowlanej. Kokosów może z tego nie było, ale na spokojne i dostatnie życie wystarczało.

Zosia urodziła córeczkę, Polę. Zdrową i śliczną jak marzenie. Oczywiście obie zostały z nami. Trochę bałam się, że córka nie będzie chciała opiekować się małą. Że będzie wolała się bawić, szaleć… Jak to dziewczyny w jej wieku. Ale mile mnie zaskoczyła. Nie uchylała się od obowiązków, nie znikała z domu pod byle pretekstem. Wychodziła właściwie tylko w weekendy. Jechała spotkać się ze znajomymi, do kina, potańczyć. Sama ją na te wyjścia namawiałam. Uważałam, że należy jej się jakaś rozrywka, chwila oddechu. Wracała z takich eskapad po kilku godzinach i od razu biegła do pokoju córeczki. Sprawdzała, czy mała spokojnie śpi, ma sucho. Wydawało się, że kocha małą nad życie, świetnie odnalazła się w roli matki i jest szczęśliwa.

Myślałam, że tylko tak się odgraża

Gdy Pola skończyła dwa lata, Zosia zaczęła się zmieniać. Macierzyństwo przestało jej wystarczać. Coraz częściej powtarzała, że już dusi się w domu, że chciałaby pójść do pracy.
– Nie mogę do końca życia siedzieć wam na głowie. Muszę zacząć zarabiać. Na siebie i na Polę – tłumaczyła.
– Miło, że o tym myślisz, ale nie licz na superoferty. Nie masz przecież ani wykształcenia, ani doświadczenia. Może najpierw skończysz szkołę? – zaproponowałam.
– Na naukę to ja już nie mam ani czasu, ani ochoty. I nie martw się, mamo, nawet bez papierków coś znajdę – odburknęła.

Szukała, szukała i nie znalazła. Była coraz bardziej rozżalona i zła. Mruczała pod nosem, że w tym kraju nikt jej nawet szansy nie chce dać, że pracodawcy poszaleli. Nie dość, że proponują grosze, to nawet od kandydatek na recepcjonistki wymagają dyplomu wyższej uczelni. I w związku z tym przy pierwszej lepszej okazji wyjedzie za granicę. Myślałam, że to tylko takie gadanie. Okazało się, że nie…

Czułam, że córka szykuje mi jakąś bombę

To było wczesną wiosną dwa lata temu. W sobotę jak zwykle Zosia zostawiła Polę pod moją opieką i pojechała spotkać się ze znajomymi. Wróciła bardzo podekscytowana. Nie pobiegła do małej sprawdzić, czy śpi, tylko od razu zaciągnęła mnie na rozmowę.
– Pamiętasz piegowatą Ewkę z sąsiedniej klatki? Tę, która po maturze wyjechała szukać szczęścia do Niemiec? – dopytywała się.
– Pamiętam… Co z nią?
– Spotkałam ją dziś w klubie. Przyjechała do rodziców w odwiedziny i wyszła się zabawić. Mówię ci, jak ona wygląda. Fajne ciuchy, drogie gadżety. Pogadałam sobie z nią trochę. Zaczepiła się w fabryce produkującej elektronikę. Jak mi powiedziała, ile zarabia, to aż się za głowę złapałam – zawiesiła głos.
– No i… – przez skórę czułam, że córka szykuje mi jakąś bombę.
– No i postanowiłam wyjechać i spróbować tam swoich sił. Ewka mówi, że na początku mogę zamieszkać u niej, że przyda jej się sublokatorka. A potem się zobaczy – wypaliła.

Pewnie się domyślacie, jak zareagowałam. Wybuchłam. Nie rozumiałam, dlaczego chce wyjechać. Przecież tutaj miała wszystko, co jej do życia było potrzebne. No i była jeszcze Pola.
– Wybij to sobie z głowy. Nie pozwolę ci ciągnąć małej w nieznane! – wrzasnęłam.
– Przecież wiem… Dlatego nie zamierzam jej ze sobą zabierać. Zrobię to, jak już się urządzę… – zająknęła się.
– A do tego czasu kto się nią zajmie?
– To chyba jasne. Tata i ty!
– Słucham? Nie będziesz tęsknić? – spytałam naiwnie.
– Będę, ale to tylko zmobilizuje mnie do działania. Zobaczysz za trzy, góra cztery miesiące po nią wrócę – zapewniła gorąco.

Już niedługo, mamo, wrócę po Polę

Wyjechała razem z Ewką dwa tygodnie później. Nie podobało nam się to z mężem, ale nie protestowaliśmy. Wiedzieliśmy, że jak nasza córka już sobie coś wbije do głowy, to nie odpuści. Poza tym po cichu liczyliśmy na to, że w tych Niemczech nie wytrzyma i do nas wróci. Przecież nigdy wcześniej nie pracowała w fabryce, nie wie jaki to miód. Daliśmy więc jej swoje błogosławieństwo i razem z wnuczką odwieźliśmy na samolot.
– Będę do was codziennie dzwonić! – krzyknęła na pożegnanie.

Rzeczywiście dzwoniła. Może nie codziennie, ale bardzo często. Z wypiekami na twarzy opowiadała o swoim nowym życiu. Mówiła, że pracuje w tej samej fabryce co Ewka, razem mieszkają, świetnie się dogadują.
– Tu jest naprawdę pięknie. Ludzie tacy mili… Nie dziwię się, że nikt z naszych nie chce stąd wyjeżdżać – zachwycała się w trakcie jednej z naszych rozmów.
– Czyli nie zamierzasz w najbliższym czasie wrócić do kraju? – westchnęłam zawiedziona.
– O nie. Czuję się tu jak u siebie!
– To kiedy przyjedziesz po Polę?
– Gdy tylko wynajmę samodzielne mieszkanie, bo u Ewki byłoby nam za ciasno. A to nie jest tu takie proste jak w Polsce. Trzeba mieć pieniądze na kaucję, i prowizję dla pośrednika. Ale nie martw się. Zarabiam tyle, że niedługo odłożę potrzebną sumę.
– To może ci z tatą pomożemy? Przecież wiesz, że mamy oszczędności.
– Nie ma takiej potrzeby. Chcę sama stanąć na nogi, bez niczyjej pomocy.
– W takim razie stawaj szybko, bo córka zapomni, jak wyglądasz!

Jesteś matką, na miłość boską!

Mijały kolejne miesiące, a Zosia nie przyjeżdżała po córkę. Wymyślała coraz to nowe przeszkody. Najpierw był brak mieszkania, potem brak urlopu, wreszcie pandemia. Z jednej strony się cieszyłam, bo kocham Polę nad życie i nie chciałam się z nią rozstawać, ale z drugiej – martwiłam. Mała rosła i pytała o matkę. Co prawda codziennie jej o niej opowiadałam i zapewniałam, że mamusia wkrótce ją przytuli, ale coraz mocniej kiełkowała mi w głowie myśl, że mojej córce podoba się życie bez dziecka. Któregoś wieczoru powiedziałam o tym mężowi.
– Co ty za bzdury opowiadasz! To dobra dziewczyna i kochająca matka. Zobaczysz, jak się ten horror z wirusem skończy, raz dwa przyjedzie po Polę – przekonywał.
Żyłam tą nadzieją przez następne miesiące.

Mąż już smacznie chrapał, a ja właśnie szykowałam się do snu, gdy zadzwonił telefon. To była Zosia. Zdziwiłam się, bo nigdy nie dzwoniła o tej porze.
– Stało się coś? – przeraziłam się.
– Stało! Stało! Wiesz, co mam na palcu? Pierścionek zaręczynowy. Z wieeeelkim brylantem – odparła wesoło.
Zaręczyłaś się? Jak to? Z kim? Przecież nawet nie wspomniałaś, że kogoś masz.
– Bo nie chciałam zapeszać. Ale teraz mogę ci już o nim opowiedzieć.
– Mów, mów… Jestem bardzo ciekawa.
– Ma na imię Manfred i jest adwokatem. Pomagał mi tu załatwiać różne urzędowe sprawy. Zaczęliśmy się spotykać, no i zakochaliśmy się w sobie. Mieszkamy razem, u niego, a za pół roku bierzemy ślub. Ale wcześniej chcemy przyjechać do Polski. Manfred powiedział, że musi was koniecznie poznać. Dokładnej daty jeszcze podać nie mogę, bo przez tego wirusa niczego nie można zaplanować, ale myślę, że to będzie początek lata…

To wspaniale! Pola będzie miała nie tylko mamę, ale i tatę! – ucieszyłam się, lecz po drugiej stronie zapanowała cisza.
– No co? Chyba jak przyjedziecie, to ją zabierzecie? – zdenerwowałam się.
– Nie zabierzemy. Manfred nic nie wie o Poli – odezwała się w końcu.
– Słucham? To mu powiedz!
– Chciałabym, ale nie mogę. Gdyby się dowiedział, że urodziłam córkę w wieku 17 lat, to by mnie rzucił. Poza tym, on nie lubi dzieci. Zanim poprosił mnie o rękę, długo rozmawialiśmy o przyszłości. I ustaliliśmy, że nie będziemy powiększać rodziny.
– Zosiu, ja własnym uszom nie wierzę! Przecież jesteś matką, na miłość boską!
– Oj mamo, przestań… Chyba mam prawo ułożyć sobie życie.

– Masz, oczywiście, że masz, ale co z Polą?
– Nic. Przecież ją kochacie, a ona jest z wami szczęśliwa. Niech tak zostanie… Tak będzie lepiej… I dla niej, i dla mnie.
– Ależ, dziecko, ja codziennie jej o tobie opowiadam! Tłumaczę, że wkrótce wrócisz, że za nią tęsknisz, kochasz. Pokazuję twoje zdjęcia. Mała już nie może doczekać się chwili, w której cię zobaczy.
– W takim razie lepiej, żeby w trakcie naszej wizyty mnie nie zobaczyła.
– To co mam z nią zrobić? Schować u sąsiadki?! – aż się trzęsłam.
– U sąsiadki nie. Za blisko. Możemy wpaść na siebie przypadkiem na korytarzu. Pola podbiegnie do mnie, powie mamusiu i wszystko się wyda. Zawieź ją na ten czas do cioci Beaty do Krakowa.
– Żartujesz, prawda?
– Nie, wcale nie żartuję. I pamiętaj, liczę na was. Jak przyjadę z Manfredem, nie chcę żadnych niespodzianek. Macie być mili, gościnni i macie udawać, że nasza rodzina składa się z trzech osób: ciebie, taty i mnie.
– Ojciec nigdy się na to nie zgodzi! Jak go znam, wpadnie w szał i…
– To go przekonaj – przerwała mi. – Zawsze ci się to udawało. Pamiętaj, od tego zależy moja przyszłość. I szczęście – odparła i się rozłączyła; chyba bała się, że wybuchnę.

Ona tu nie przyjedzie!

Po rozmowie z córką cała się trzęsłam. Byłam po prostu w szoku. Usiadłam w fotelu i próbowałam zebrać myśli. Zosia nie chce nawet zobaczyć Poli? Nie tęskni za nią? Zamierza ją u nas zostawić na zawsze tylko dlatego, że jej przyszły mąż nie lubi dzieci? Każe nam kłamać? Było mi z tym tak ciężko i źle, że aż obudziłam męża. Gdy zobaczył moje łzy, wyskoczył z łóżka jak z procy.
– Dlaczego płaczesz? Coś przytrafiło się Zosi? Miała wypadek? – zasypał mnie pytaniami.
– Nie, jest zdrowa i cała. Ale lepiej usiądź. Muszę ci coś opowiedzieć – wykrztusiłam.

To nie była łatwa rozmowa, bo mąż na wieść o tym, co zamierza Zosia, zachował się tak, jak się spodziewałam, czyli wpadł w szał.
Gdy już się jednak nieco uspokoił, od razu chwycił za telefon.
– Co robisz? – przeraziłam się.
– Dzwonię do Zofii – odparł.
W głowie zapaliło mi się od razu czerwone światełko, bo nigdy nie nazywał córki tak oficjalnie.
– Chcesz jej zrobić awanturę? To nic nie da! Lepiej usiądźmy i zastanówmy się, jak się zachowamy, gdy przyjedzie z tym całym Manfredem.
– Nie przyjedzie – uciął i nacisnął: połącz.

Nie chcę cię słyszeć ani widzieć

Zosia długo nie odbierała. W końcu jednak podniosła telefon. Mąż włączył komórkę na tryb głośnomówiący, żebym mogła wszystko słyszeć. Spodziewałam się, że od razu zmyje jej głowę, tymczasem on był bardzo spokojny.
– Słuchaj, nie życzę sobie, żebyś do nas przyjeżdżała. Ani sama, ani ze swoim narzeczonym – wycedził.
– Ale tato, Manfred powiedział, że ślubu nie będzie, dopóki nie pozna przyszłych teściów… Zrozum… To dla niego ważne… – zaczęła protestować.
– Nic mnie to nie obchodzi – wpadł jej w słowo. – Za jakiś czas powiedz mu na przykład, że mieliśmy wypadek samochodowy albo dach domu zawalił się nam na głowy i zginęliśmy. Na pewno świetnie sobie poradzisz w roli osieroconej córki. Potrafisz kłamać…
– Tato, to nie tak… Ja muszę wybrać…
– I wybrałaś. Życzę ci szczęścia. Po raz ostatni, bo więcej nie chcę cię słyszeć ani widzieć na oczy – zakończył i rzucił telefon w kąt.

Spojrzałam na niego przerażona.
– Wiesz, że możemy już nigdy nie zobaczyć córki? – wykrztusiłam.
– Córki? Ja już nie mam córki – odparł i poszedł do sypialni.
Twarz miał kamienną, ale był bardzo przygarbiony. Jakby dźwigał na plecach olbrzymi ciężar. Tak dobrze go rozumiałam!

Pęka mi serce

Zosia ani razu się do nas nie odezwała. Łudziłam się, że jednak zadzwoni, będzie próbowała przepraszać, przekonywać. A może nawet targana wyrzutami sumienia wyzna temu swojemu Manfredowi prawdę? I oświadczy, że jednak zabierze Polę? Tymczasem telefon ciągle milczy.

Coraz mocniej kiełkuje mi w głowie myśl, że Zosia skorzystała z rady ojca i już nas uśmierciła. Bo tak było jej wygodniej.
Boli mnie to tak potwornie, że aż mi serce pęka. Zwłaszcza że nie wiem, co mam teraz mówić wnuczce… Wczoraj znowu pytała o matkę… To takie trudne.

Barbara

Przeczytaj też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama