„Nie mogłam zmusić syna do nauki czytania i pisania. Znalazłam na niego sposób i jestem z siebie dumna”
„Basia i Bartek byli jak papużki nierozłączki. Niestety dziewczynka poszła do innej szkoły, ale syn dzielnie to znosił. Problemem był jednak jego brak zapału do czytania i pisania. Szerokim łukiem omijał książki i wszelkie czytadła. Dopiero list od ukochanej Basi go zmotywował”.
- redakcja mamotoja.pl
Pierwszą miłość pamięta się przez całe życie. Przydarza nam się ona zazwyczaj w okresie dojrzewania i zapada w pamięć na zawsze. Mało kto jednak przypomina sobie pierwsze, dziecięce zadurzenie. A i ono potrafi być na tyle silnym uczuciem, by połączyć dwójkę zapatrzonych w siebie dzieci na dłuższy czas, nawet na wiele lat…
Kiedy mój syn szedł do przedszkola, bardzo się bałam. Nie byłam pewna, czy sobie poradzi, czy odnajdzie się wśród innych dzieci. Szybko się okazało, że martwiłam się na wyrost. Znalazł sobie tam kolegów. I koleżanki… Wśród dziewczynek, z którymi najchętniej się bawił, była Basia.
Najwyższa w grupie blondynka z długimi, kręconymi włosami. Na początku nic nie wiedzieliśmy o szczególnej nici sympatii, która ich połączyła. Ale wraz z kolejnymi opowieściami przedszkolnymi, które Bartek przynosił do domu, dowiadywaliśmy się o niej coraz więcej. Zdaliśmy sobie sprawę, że to ważna osoba w jego życiu.
Niestety, nie będą chodzić do tej samej szkoły
„A Basia dzisiaj pomogła mi malować tygrysa”, „A dzisiaj na podwórku huśtałem się z Basią”, „Basia ma w domu stajnie z klocków”, „Basia nie lubi mleka i ja za nią wypijam”, „Dzisiaj się wywróciłem i Basia mnie przytuliła”. Takich relacji z codziennego życia Bartka było coraz więcej, więc przy każdej kolejnej zaczęliśmy się z mężem skrycie uśmiechać. Wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia, przekonani, że Bartek nie rozumie, co nas tak bawi. Nie doceniliśmy naszego dziecka.
– Śmiejcie się, śmiejcie, a Basia to moja dziewczyna. Ja się z nią ożenię! – powiedział któregoś razu.
– Ale nie wyprowadzisz się z domu, syneczku? – żartowałam.
– Oczywiście, że się wyprowadzę. Już niedługo, zobaczysz.
– Synku, poczekaj, aż skończysz szkołę, bo inaczej nie znajdziesz pracy. I jak wtedy utrzymasz rodzinę? – pytałam.
– A ile to trzeba czekać?
– No, jeszcze z piętnaście lat.
– To wytrzymam – zapewniał.
O ożenku nie mogło być na razie mowy, ale znajomość kwitła. Basia i Bartek byli jak papużki nierozłączki. Bartuś bawił się z kolegami – psocił z nimi i broił – ale po tych wszystkich chłopięcych przepychankach, wracał do Basi i siadał koło niej przy obiedzie. Basia też bawiła się z koleżankami, a gdy przychodziła pora drzemki, kładła się na łóżku sąsiadującym z posłaniem Bartka. Skąd wiem? Opowiadały nam o tym panie, które też były zdumione siłą dziecięcej sympatii.
Cieszyliśmy się, że Bartek ma w przedszkolu kogoś tak bliskiego, jednocześnie jednak martwiliśmy się, co będzie, gdy przyjdzie pora, by ich rozdzielić. Gdy pójdą do szkoły. Niepokoiłam się więc już nie tylko tym, jak Bartek odnajdzie się w zerówce, ale też rozstaniem z Basią. A czas pożegnania zbliżał się wielkimi krokami. O dziwo, kiedy już przyszła pora na opuszczenie przedszkola, synek zniósł je bardzo dzielnie. Nie rozpaczał, nie płakał. Długo tylko pytał o to, czy jeszcze spotka się z Basią, czy ją kiedyś zobaczy. W odpowiedzi na jego prośby na początku następnego roku szkolnego organizowaliśmy takie spotkania.
Raz na kilka tygodni umawialiśmy się z rodzicami Basi na placu zabaw, w kinie albo u nas. Jednak po kilku miesiącach nasz rodzicielski entuzjazm osłabł nieco i dzieci widywały się już rzadziej. Po pół roku przestaliśmy się spotykać w ogóle. Taka już kolej rzeczy – jeden rozdział w życiu się zamyka, a drugi otwiera. Bartek się z tym faktem pogodził. Coraz rzadziej pytał o Basię, aż w końcu przestał w ogóle o niej wspominać. Zdobył sobie w szkole nowych przyjaciół i ich się trzymał. Tym razem byli to sami koledzy – żadna z dziewczyn nie przypadła mu do gustu tak jak Basia. Świetnie radził sobie na lekcjach WF, był bardzo dobry z matematyki, jednak kiepsko mu szło z nauką czytania i pisania. Nauczył się liter, ale bardzo niezdarnie składał je w wyrazy.
– Mamy z nim kłopot, proszę państwa – ostrzegała nas jego pani. – To bardzo inteligentny chłopak. Dowodzi tego choćby fakt, że świetnie radzi sobie z matematyką. Ale czytanie go w ogóle nie interesuje. Nie wiem, jak go zachęcić, jak przekonywać, że to ważne.
– No, my też w domu się staramy… – smucił się mąż.
– Ja znam takie przypadki. Państwa syn ma bardzo silną osobowość. Takie dzieci zazwyczaj ignorują dziedziny, które uważają za nudne i niepotrzebne. Nauka tych przedmiotów idzie im wtedy bardzo kiepsko. To nie jest kwestia zdolności, a… uporu.
– Wiemy, że on jest uparty, ale żeby aż tak? – dziwiłam się.
– On nie robi tego nikomu na przekór. Tak jak mówię: jego czytanie po prostu nie interesuje. Tak to już jest z takimi uparciuchami.
Zmagaliśmy się z niechęcią naszego syna do czytania długimi tygodniami, a efekty tej pracy okazały się bardzo mizerne. Bartek na dobre zniechęcił się do książek i coraz częściej odmawiał nauki. Inne dzieci powoli zaczynały już pisać, a on kiepsko radził sobie z najprostszymi czytankami. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, nie znajdowaliśmy już sposobów, by go zmotywować. Właśnie wtedy z pomocą przyszła nam przedszkolna miłość.
Basia wysłała Bartkowi list…
Pamiętam wyraz zaciekawienia na twarzy syna, gdy wyjęłam list ze skrzynki. Był zaadresowany do niego, a kopertę ozdobiono malunkami przedstawiającymi konie. Z tyłu Basia podpisała się jako nadawca. Bartkowi aż się oczy zaświeciły na widok tej cudnej przesyłki.
– To od Basi – powiedziałam.
– Z przedszkola? – uśmiechnął się.
– Tak. Idziemy do domu otworzyć?
– Jasne. Szybko.
Rozbierał się w dzikim pędzie. Siadłam obok niego i wyjęłam list z koperty. Rozłożyłam go przed synem z należytym szacunkiem.
– Co napisała? No co? – dopytywał Bartek, a mnie wtedy wpadł do głowy pewien pomysł.
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– Sam musisz przeczytać. To jest list do ciebie. Basia chciałaby, żebyś tylko ty poznał jego treść, a nie twoja mama.
– Dlaczego?
– Bo listy mogą czytać tylko ci, do których są napisane – dodałam i położyłam go na stole przed synem.
– Oj, mamo…
– Nie, to byłoby nie fair wobec Basi, gdybym ja go przeczytała. A jeśli ona opisuje tam jakieś wasze tajemnice?
Zostawiłam go więc z listem samego. Na początku trochę się złościł i boczył, ale po kilku minutach sięgnął po kartkę i zaczął walczyć z sylabami. Słuchałam z kuchni, jak literuje na głos każde słowo, jak się męczy i stęka. Siedziałam tam dobre piętnaście minut i powstrzymywałam się, żeby pójść do salonu i mu pomóc. Nie pozwoliłam sobie jednak na ten gest matczynego miłosierdzia, bo wiedziałam, że to wielka szansa, by przekonać naszego uparciucha do czytania. W końcu przebrnął przez ten króciutki liścik. Wstał od stołu, przyszedł do kuchni i z dumą powiedział:
– Skończyłem.
– O, wspaniale! I co Basia pisze?
– Nie powiem ci. To nasza tajemnica.
– Widzisz, miałam rację.
– Trochę tak… – przyznał.
Tego samego dnia zadzwoniłam do mamy Basi i podziękowałam za list. Poprosiłam też, by wysyłali je częściej, bo jeszcze nigdy nie widziałam Bartka tak zmotywowanego do czytania. Zaśmiała się i odparła, że siadają do drugiego. I że czekają na odpowiedź.
Gdy uświadomiłam Bartkowi, że teraz musi na list Basi odpisać, zrobił dokładnie taką samą minę jak jego ojciec, gdy mówię, że trzeba posprzątać mieszkanie. Nachmurzył się i bez jednego słowa poszedł do siebie. Zamknął się w pokoju i długo nie wychodził. Dopiero po godzinie dojrzał do rozmowy ze mną. Przyszedł do kuchni.
– A pomożesz mi napisać?
– Jasne, że tak, bardzo chętnie. A kiedy chcesz do tego usiąść?
– Teraz…
Tym właśnie sposobem przedszkolna miłość zachęciła mojego syna do czytania i pisania. Gdy zrozumiał, że Basia czeka na odpowiedź, zabrał się pilnie za naukę. Pani w szkole nie była wcale zdziwiona, gdy jej o tym powiedziałam. Pochwaliła nas, że znaleźliśmy świetny sposób, by zmobilizować syna, a wkrótce potwierdziła też, że Bartek robi wielkie postępy.
Dziś Bartuś świetnie czyta oraz pisze. Ciągle też z Basią korespondują.
Teraz jednak synek sam siada przy biurku i opisuje Basi, co tam u niego słychać. Ja mu tylko pomagam te listy wysyłać. Znajomość trwa więc w najlepsze, a my się z mężem zastanawiamy… Bo kto wie? Może on naprawdę kiedyś się z nią ożeni.
Sabina, 31 lat
Czytaj także:
- „Syn od zawsze był naiwny, ale nie sądziłem, że da się wrobić w nieswoje dziecko. Ta dziewczyna szukała sobie sponsora”
- „Moja 11-letnia córka zmieniła się w klasowego osła i wagarowicza. Musiałam brać urlop, żeby zmuszać ją do nauki”
- „Mąż naciskał, żebym urodziła mu dziecko. Gdy tak się stało, odtrącił swoją przyrodnią córkę jak znudzoną zabawkę”