To było tyle lat temu, ale wciąż pamiętam tamten dzień. A właściwie wiele dni, które go poprzedzały, i te kilkadziesiąt, które nastąpiły później. Helenka była młodszą siostrzyczką mojego ówczesnego chłopaka, dzisiaj już męża. Jako późne dziecko swoich rodziców urodziła się zupełnie zdrowa i przez osiem lat życia była skarbem całej rodziny. Poznałam ją jeszcze przed diagnozą i od razu pokochałam. Była bardzo spokojnym dzieckiem o mądrych oczach, które robiły wrażenie, jakby należały do dużo starszej osoby. W duchu nazywałam ją „małą filozofką”, bo potrafiła zaskakująco celnie i przenikliwie odpowiadać na pytania.

Reklama

– To przez mojego tatę – śmiał się Mirek. – Kiedy ja byłem mały, rodzice dopiero co skończyli studia, a teraz ojciec jest profesorem. Zupełnie inaczej rozmawia z Helenką niż ze mną. Właściwie to nie pamiętam, żeby ze mną kiedykolwiek poważnie rozmawiał, zanim skończyłem dwadzieścia lat, nie mówiąc już o uczeniu mnie gry w szachy czy chodzeniu do muzeów.

Może właśnie to „dorosłe” podejście i oczekiwanie, że zrozumie więcej niż jej rówieśnicy, pomogło Helence przyjąć do wiadomości diagnozę.
– Mam chłoniaka nieziarniczego – powiedziała z powagą, kiedy przyjechaliśmy do rodziców Mirka zaraz po tym, jak jego mama zadzwoniła ze straszliwą wieścią.

Wiedzieliśmy, że Helenka była wcześniej diagnozowana, przechodziła kolejne badania i testy, ale nie dopuszczaliśmy myśli, że to naprawdę może być nowotwór. To po prostu nie mieściło nam się w głowie!

Oczywiście walczyliśmy. Rodzice Mirka, cała jego i moja rodzina, nasi przyjaciele, znajomi, a nawet przypadkowe osoby zrzucały się na konieczne terapie, wyjazdy do lekarzy w Kanadzie, leczenie najnowszymi metodami. Rak jednak nie odpuszczał.

Zobacz także

To ona nas pocieszała

– Helenka wychodzi ze szpitala – powiedział któregoś razu Mirek i wiedziałam, że nie powinnam się cieszyć z tej nowiny.
– Hospicjum? – zapytałam tylko cicho.
– Będzie w domu – pokręcił prawie niezauważalnie głową. – Powiedziała, że tego właśnie chce.

Nie ma słów na to, by opisać, jak wszyscy wtedy cierpieliśmy. Mama Mirka schudła siedemnaście kilo i wyglądała jak cień samej siebie, chociaż starała się przy córeczce zachowywać pogodę ducha. Ojciec dziewczynki nie był aż tak silny, chodził z czerwonymi od płaczu oczami, a noce spędzał na rozkładanym materacu w pokoju córki.

– Wpatruje się w nią godzinami, kiedy ona śpi – powiedziała mama Mirka. – To ona go pociesza, wiecie? Mówi mu, że kiedy umrze, to tak, jakby wyszła do drugiego pokoju. Że będzie jakby za ścianą, a nie gdzieś daleko…

Nie dało się rozmawiać o Helence bez łez. Mimo to staraliśmy się ją rozweselać, sprawić, żeby ostatnie tygodnie jej życia nie upłynęły jej na pocieszaniu przygnębionych członków rodziny. Wciąż była dzieckiem i mimo ogromu cierpienia, które musiała znosić każdego dnia, miała te same marzenia i zainteresowania co inne ośmiolatki. Fascynowała ją na przykład Barbie i jej kreskówkowe przygody.

– Ona ma takie piękne włosy – powiedziała raz do mnie, czesząc swoją lalkę w stroju księżniczki elfów.
Serce mi się ścisnęło, bo włosy Helenki wypadły podczas chemioterapii i miała na głowie jedynie rzadkie, cieniutkie kosmyki.
– Chciałabym być jak ona – powiedziała cichutko, jakby wstydziła się takiego „dziecinnego” życzenia. – Chciałabym mieć takie włosy i sukienkę. I żebym była księżniczką chociaż przez jeden dzień…
– Wiesz co? – powiedziałam nagle. – Jeśli chcesz przez jeden dzień być księżniczką elfów, to załatwimy to!
– Ale jak? – otworzyła szeroko oczy. – Przecież ja nawet nie mam włosów…
– Owszem, ale ja wiem, skąd je wziąć! – oznajmiłam tryumfująco. – Wiesz, że pracuję w teatrze, prawda?

Oczywiście Helenka wiedziała, pamiętała też, że byłam asystentką reżysera. Swego czasu przeprowadzała ze mną poważne rozmowy na temat zakresu moich obowiązków. Praca asystentki oczywiście nie wydała jej się tak ciekawa jak praca aktorów, ale i tak uważnie słuchała wszystkiego, co jej opowiadałam.

To wszystko działo się szesnaście lat temu, ale pamiętam, jakbym ledwie wczoraj poszła do mojej szefowej – bo de facto pracowałam dla reżyserki, a nie reżysera – i opowiedziała jej o Helence oraz jej marzeniu.

Ludzie teatru są inni niż zwykli śmiertelnicy. Oczywiście, są gwiazdy z ich kaprysami i przerysowanymi emocjami, są intryganci i intrygantki, a światkiem przynajmniej raz w miesiącu wstrząsa jakiś skandal. Między innymi tacy ludzie jak ja walczą później o to, żeby wieści o romansach, zdradach i kompromitujących sytuacjach nie przedostały się do mediów. Znam słabe punkty aktorów i wiem o niejednym ich sekrecie. Ale wiem też o nich, że to ludzie z sercem po właściwej stronie, wrażliwi i pomocni, kiedy tego wymaga sytuacja. Dlatego kiedy nasza pani reżyser pozwoliła mi po próbie opowiedzieć zespołowi o mojej małej szwagierce, nie było osoby, która nie chciałaby wziąć udziału w projekcie „Księżniczka”.

Nasza charakteryzatorka Anita okazała się nieoceniona w dobraniu peruki w kolorze złotego blondu, a potem umalowaniu Helenki tak, że wyglądała prześlicznie. Kostiumograf specjalnie przerobił jedną z najozdobniejszych sukienek tak, żeby pasowała na drobną sylwetkę Helenki. Ale to nie był koniec. Na ten dzień pani reżyser dała zespołowi wolne – wszyscy mieliśmy czas tylko dla naszej księżniczki. Mirek zapłacił dorożkarzowi z Rynku, żeby woził nas przez dwie godziny. Helenka jechała w towarzystwie dwóch dam dworu i lokaja oraz swojej mamy – dostojnej królowej. Powóz zatrzymywał się w różnych miejscach – przy cukierni, pod zamkiem, na moście – a wszędzie na księżniczkę czekali członkowie jej świty. Ja witałam ją, kiedy odbierała z rąk wystrojonego w smoking burmistrza w cylindrze klucze do murów miasta. Pod koniec tej wycieczki Helenka była zmęczona, aż jej mama patrzyła na mnie z niepokojem. Byłam gotowa w każdej chwili zadzwonić do lekarki dziewczynki, która wiedziała o całym planie i wyraziła na niego zgodę, ale na szczęście nie działo się nic alarmującego.

Przyrzekłam, że ją odnajdę

Przez następne dwa dni moja mała szwagierka odpoczywała po tych intensywnych przeżyciach, ale kiedy się z nią zobaczyliśmy, na jej wymizerowanej buzi wciąż gościł uśmiech.
– Fajnie było być księżniczką – powiedziała. – I mieć takie długie, piękne włosy! Obiecasz mi coś, Marta?
Obiecałabym jej wszystko, o cokolwiek by poprosiła.
– W szpitalu miałam taką koleżankę, jej mama była z Ukrainy, ale Ania mówiła po polsku normalnie. Były w Polsce tylko we dwie, ona i jej mama. Wiesz, ja mam rodziców, Mirka, ciebie i jeszcze wszystkich twoich przyjaciół, którzy byli dla mnie tacy super, a Ania nie ma nikogo. Myślisz, że mogłaby też pobyć jeden dzień księżniczką, zanim umrze…?

Obiecałam jej to wtedy. Przyrzekłam, że znajdę tę Anię z Ukrainy, która leżała z nią w szpitalu, i jeśli jeszcze nie będzie za późno, zrobię wszystko, aby spełnić jej życzenie.

Helenka odeszła od nas niecałe dwa miesiące później. Do końca nas pocieszała i kazała nam obiecać, że będziemy trzymać w ramkach tylko jej zdjęcia z czasów, kiedy była zdrowa. Znowu zadziwiło mnie, jak wiele to niezwykłe, wrażliwe dziecko rozumiało z życia.

Gdy trochę otrząsnęłam się z żałoby, przypomniałam sobie o ostatnim życzeniu Helenki. Zaczęłam szukać małej Ani z Ukrainy, która też leżała na onkologii dziecięcej. Wtedy nie było jeszcze RODO, miałam szansę dotrzeć do danych pacjentki.

– Ta dziewczynka zareagowała na leczenie – powiedziała mi lekarka, która pamiętała i Anię, i Helenkę. – Nowotwór jest w remisji, możliwe, że całkowicie wyzdrowieje.

Pamiętam, że wtedy ta wiadomość o obcym dziecku, które pokonało raka, dała mi siłę, by przetrwać smutek po stracie siostrzyczki Mirka. Z biegiem czasu ból nie minął, ale stępiło się jego ostrze. Mirek i ja się pobraliśmy, wyjechaliśmy za granicę, urodziłam tu dwie córki. Oczywiście obie uwielbiają przebierać się za księżniczki, całkiem jak ich ciocia. Na pewno świetnie by się z nią dogadały.

Ja, chociaż nie mogłam spełnić ostatniego życzenia Helenki, postanowiłam oddać je innemu dziecku. Współpracuję tutaj z fundacją, która organizuje walki rycerzy, spotkania ze Spider-Manem, nawet przejażdżkę na dinozaurze – a wszystko to, by spełnić życzenia śmiertelnie chorych dzieci. Moją rolą w fundacji jest wyszukiwanie dzieci, których nikt do nas nie zgłosił. Dzieci imigrantów, z ubogich, wykluczonych rodzin, z domów dziecka. Robię to dla Helenki, która, chociaż sama już gasła, poprosiła o coś nie dla siebie, tylko dla przyjaciółki, która nie miała nikogo poza mamą. Była niezwykłą dziewczynką i chociaż odeszła, w jakiś sposób wciąż zmienia świat.

Marta, 40 lat

Zobacz też:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama