Reklama

Wiem, że ludzie patrząc na mnie, ubolewają nad moim życiem i z całego serca mi współczują. Ale oni nic nie rozumieją! Bo ja wcale nie czuję się poszkodowana przez los ani nieszczęśliwa. Wręcz przeciwnie...

Reklama

Z trudem udało mi się wtoczyć wózek do przychodni. Jak zwykle nie miał kto choćby drzwi przytrzymać. Zmachana stanęłam w kolejce do rejestracji. Pani Ania uśmiechnęła się do mnie.

– Witaj, Kasieńko. Co tym razem? – zapytała.
– Kontrolę mamy – powiedziałam, gdy odzyskałam oddech. – Poza tym, będę potrzebowała receptę na maść przeciwodleżynową i na pieluchy.

Gdy odeszłam od okienka, zza pleców dobiegło mnie czyjeś westchnięcie i pełen litości szept: „Biedna dziewczyna! Taka młoda, a ma zrujnowane życie…”. Nawet się nie odwracałam.

Ludzie nigdy nie zrozumieją, że ja kocham swoje życie

A Kacpra, którego od jedenastu lat wożę na wózku, nie zamieniłabym na żadnego zdrowego chłopca. Bo to mój Kacper. I już nawet nie jestem w stanie wyobrazić go sobie jako sprawnego dziecka…

Miałam siedemnaście lat, gdy zaszłam w ciążę. Byłam w trzeciej klasie liceum, uczyłam się nieźle, myślałam o studiach. Ale i cieszyłam się wchodzeniem w dorosłość. Miałam spore grono przyjaciół, z którym niemal każdą sobotę spędzałam na dyskotekach. Na jednej z nich poznałam Pawła.

To z nim po raz pierwszy uprawiałam seks. I jedyny, bo chłopak szybko wyjechał z naszego miasta. Po jego wyjeździe nadal imprezowałam z przyjaciółmi. Nie piliśmy dużo, ot tak, dla humoru. Pewnego razu moja psiapsiółka, Anka stwierdziła ze śmiechem:

– Popatrzcie na Kaśkę, chyba od piwa zrobił jej się taki duży brzuch.

Rzeczywiście, od pewnego czasu czułam, że cisną mnie wszystkie spodnie. Biustonosz także zrobił się za ciasny.

„Chyba faktycznie odstawię piwo” – myślałam. Do głowy mi nie przyszło, że to nie od niego tyję. I pewnie długo jeszcze żyłabym w błogiej nieświadomości, gdyby nie badania krwi, które musiałam wykonać przed szkolnymi praktykami.

– Jesteś w ciąży – słowa pielęgniarki zabrzmiały jak oskarżenie.

„Co?! Jak to się mogło stać? Kiedy?” – myślałam w panice. Dopiero po przyjściu do domu zaczęłam na spokojnie analizować sytuację. „Uprawiałam seks tylko raz. Z Pawłem. Jakieś cztery miesiące temu. Ostatnia miesiączka? Jeszcze wcześniej. Czy to możliwe, abym przez tyle tygodni nie zorientowała się, że jestem w ciąży? Przecież ja co tydzień byłam na dyskotece, piłam alkohol, paliłam papierosy!”.

Jeszcze tego samego dnia powiedziałam o wszystkim mamie

Przyjęła to spokojnie, choć nie ukrywała, że się martwi. Tego wieczoru momentalnie dorosłam… kilka dni później razem z mamą pojechałam na wizytę do ginekologa.

– Połowa ciąży – oznajmiła lekarka, patrząc w monitor ultrasonografu. – Poza tym, wszystko w porządku.

Wróciłyśmy do domu szczęśliwe. Ale nasza radość nie trwała długo. Do następnego badania. Tym razem lekarka długo jeździła głowicą po moim brzuchu. Zbyt długo…

Podejrzewam wodogłowie – powiedziała w końcu.

Rozpłakałam się. Jak przez mgłę pamiętam zapewnienia lekarki, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i takie schorzenia się leczy.

Dostałam skierowanie do szpitala

Ordynator patologii ciąży potwierdził przypuszczenia pani ginekolog. Wodogłowie zewnętrzne. Nie chciano mi powiedzieć nic więcej. Kazano jechać do Łodzi, do Centrum Zdrowia Matki Polki. Tam mieli mi zrobić jakiś zabieg. Pojechałam. Tamtejsi specjaliści powtórzyli USG i stwierdzili, że owszem, jest wodogłowie, ale wewnętrzne, izolowane, że nie ma żadnych wad towarzyszących – ani rozszczepu podniebienia, kręgosłup ma zachowaną ciągłość, więc powinno być dobrze.

Niesamowicie podbudowała mnie ta wiadomość. Uwierzyłam, że moje dziecko może być zdrowe. Tuż przed operacją, zanim zadziałało znieczulenie, dowiedziałam się, że pod sercem noszę synka. Od razu nazwałam go Kacper…

Zabieg się udał. Przynajmniej tak twierdzili lekarze. W Instytucie leżałam dwa miesiące. Codziennie monitorowano stan dziecka. Kacperek rósł, przestrzenie płynowe zmniejszały się. Wszystko wydawało się być w porządku. Gdy mnie wypisano, usłyszałam jeszcze, że spokojnie mogę rodzić w swojej miejscowości.

Do końca ciąży pozbyłam się wszelkich złych myśli

Kacper urodził się przez cesarskie cięcie. Boże, jaka ja byłam szczęśliwa! Lekarz zapewnił mnie, że wszystko z małym w porządku. Gdy przyniesiono mi syna do karmienia, obejrzałam go dokładnie – wyglądał jak normalne dziecko.

Na rączce miał tylko wkłuty wenflon, ale myślałam, że wszystkie noworodki tak mają. W czwartej dobie po porodzie odwiedził mnie neonatolog.

– Zabieramy pani synka do specjalistycznej kliniki w Szczecinie – orzekł.
– Jak to? Po co? Przecież jest zdrowy! – krzyczałam.
– Z niewiadomych przyczyn dren, który odprowadzał nadmiar płynu mózgowo-rdzeniowego do wód płodowych, wysunął się przed cesarskim cięciem z głowy maluszka – poinformował doktor.

W Szczecinie każdy dzień przynosił jakieś złe informacje. Zapalenie opon mózgowych… Ubytki korowo-podkorowe… Krótko przed opuszczeniem szpitala dostaliśmy najgorsze diagnozy:

– Kacper nie widzi, nie słyszy, a z powodu wad kręgosłupa będzie wyłącznie leżał. Do tego ma padaczkę i wadę serca.

Nie wiedziałam, jak zajmować się dzieckiem. A niepełnosprawnym – to już w ogóle

Pomogła mi mama. Poszła na wcześniejszą emeryturę, aby odciążyć mnie w opiece nad Kacprem. Każdy dzień miałyśmy wypełniony masażami, rehabilitacją, podawaniem leków, wizytami u specjalistów. Noc bez ataku padaczki zdarzała się rzadko. Byłam wycieńczona nerwowo i fizycznie. Ciągle płakałam. Czułam się winna. Uważałam, że to przeze mnie synek ma przegrane życie. Gdybym wcześniej zorientowała się, że jestem w ciąży...

Każdego dnia przepraszałam go za to, że zawiniłam. W końcu mama sprowadziła do domu psychologa. To on „wyleczył” mnie z poczucia winy. Pokazał, jak cierpienie można przekuć w sens życia.

Dziś Kacper ma jedenaście lat

Uwielbiam patrzeć, jak się uśmiecha. Dwa popołudnia w tygodniu spędzamy w stowarzyszeniu rodzin z dziećmi niepełnosprawnymi, którym kieruję. Szukamy sponsorów na wyjazdy, zabiegi, rehabilitację. Dzięki pomocy mamy zdałam maturę i skończyłam studia na kierunku fizjoterapii.

Umiem profesjonalnie zajmować się synkiem. Dodatkowo zarabiam, wykonując zabiegi u innych dzieci. Myślę, że gdybym nie dostała od Boga prezentu w postaci całkowicie zależnego ode mnie Kacpra, nadal żyłabym tylko dla siebie. A tak – żyję i dla siebie, i dla niego. Dla synka jednak przede wszystkim.

Katarzyna, lat 28

Czytaj także:

Reklama
  • „Miałam oddać szpik swojemu siostrzeńcowi, kiedy… zaszłam w ciążę. Musiałam dokonać przerażającego wyboru”
  • „Mój mąż myślał tylko o pracy i pieniądzach. Doszło do tego, że nasz syn chciał mu… zapłacić, żeby spędzał z nim czas”
  • „Rodzice nigdy się mną nie interesowali. Zarabiali góry pieniędzy i myśleli, że to wystarczy. Pozwałam ich o alimenty”
Reklama
Reklama
Reklama