„Nie zdążyłam podziękować tamtemu człowiekowi z lasu. Był przy mnie w najgorszej chwili…”
Tego dnia Paweł miał jechać po swoją babcię, która tydzień wcześniej wybrała się do rodziny aż pod wschodnią granicę. Problem polegał na tym, że poprzedniego dnia potknął się na prostej drodze i złamał nogę. Opakowany w gips i naszpikowany lekami przeciwbólowymi, nie bardzo nadawał się do jazdy.
- redakcja mamotoja.pl
– Nie ma wyjścia, ja pojadę po babcię – postanowiłam.
– W twoim stanie?! – mąż półprzytomnym wzrokiem obrzucił mój sterczący brzuch.
– Nie jestem chora, tylko w ciąży – przypomniałam.
– Ale zaawansowanej! Taka podróż dobrze ci nie zrobi.
– Nie przesadzaj – wzruszyłam ramionami. – Świetnie się czuję, a lekarka twierdzi, że nie urodzę wcześniej niż za trzy tygodnie. Zresztą, kto inny miałby jechać?
Paweł w końcu się poddał, wymusiwszy na mnie obietnicę, że nie będę wracała tego samego dnia. Zadzwonił też do rodziny, która obiecała mnie przenocować.
Jechało mi się całkiem przyjemnie, pogoda dopisała. Jedynym problemem była konieczność zatrzymywania się co kilka kilometrów na małe siusiu.
Droga stawała się coraz węższa, w końcu asfalt się skończył i wjechałam w las. Z westchnieniem zatrzymałam samochód, sięgnęłam po mapę… No nie, przejechałam właściwy zakręt!
Gdy próbowałam zawrócić, samochodem zarzuciło, silnik zakasłał i zgasł. Na nic się zdały moje wysiłki, by go uruchomić. Nawet nie próbowałam zaglądać pod maskę, bo i po co? Nic a nic nie znam się na silnikach.
– Trzeba wezwać pomoc drogową – mruknęłam, sięgając po komórkę, ale była głucha.
Chyba z godzinę łaziłam po okolicy, próbując złapać zasięg.
Przez cały ten czas po drodze nie przejechał żaden samochód.
„Chyba będę musiała iść na piechotę” – zmartwiłam się.
Silny kuksaniec pod żebro był jak ostrzeżenie: nie za daleko!
Nagle usłyszałam za plecami szelest. Obejrzałam się i serce podeszło mi do gardła. Mężczyzny, który szedł w moją stronę, nie chciałabym spotkać nawet w środku miasta, a co dopiero na pustkowiu. Był w nieokreślonym wieku, zarośnięty, w poszarpanej kufajce, i niósł wielką siekierę.
– To wasze? – spytał przepitym głosem, wskazując głową zagajnik, w którym zostawiłam auto.
– Zepsuło się – wykrztusiłam.
– Ale zaraz przyjdzie mój mąż! – dodałam szybko.
– To dobrze, bo ja nie pomogę – minął mnie i ruszył w kierunku lasu po drugiej stronie drogi.
Nagle niewidzialna opaska zacisnęła mi się na podbrzuszu.
– Panie, ile do najbliższej wsi? – krzyknęłam za drwalem.
– W tym stanie nie dojdzie – rzucił przez ramię.
Wtedy poczułam, jak coś ciepłego spływa po moich nogach. Czyżby…?! Rany boskie!
Uznałam, że w tej sytuacji nie mogę zostać sama. Lepszy facet z siekierą niż nikt.
– Chyba będę rodzić! – pisnęłam. – Musi mi pan pomóc!
Facet zawrócił. Podszedł bliżej i przez chwilę mierzył mnie nieprzeniknionym spojrzeniem.
– A mąż? – spytał.
– Nie ma… złamał nogę.
– Pójdę po pomoc – zaproponował głosem, w którym nie było śladu emocji. – Się położy, poczeka, bo potrwa, zanim przyjadą.
Skurcze pojawiły się tak nagle, że aż mnie zgięło w pół. Nigdy nie czułam takiego bólu. Dosłownie przeszywał mnie na wskroś.
– Niech pan zostanie! – wrzasnęłam, opadając na kolana.
Złapał mnie za ramię i pomógł mi dojść do samochodu…
Moja córka uparła się, żeby przyjść na świat teraz, zaraz, a ja nie mogłam jej powstrzymać!
Usadowiłam się na rozłożonym siedzeniu pasażera i próbowałam głęboko oddychać. Zgodnie z instrukcją ze szkoły rodzenia powinno pomóc, lecz, do licha, nie pomagało! W dodatku jak na złość zrobiło się strasznie gorąco. Nogi miałam mokre od wód płodowych, twarz i szyję od potu, za to język wysechł mi na wiór.
– Wody – jęknęłam w króciutkiej przerwie między długimi jak wieczność skurczami.
– Mam tylko to – drwal wydobył spod kufajki jakąś puszkę.
Piwo? Co za idiota!
– Woda… z tyłu – jęknęłam.
Myśl, że urodzę dziecko wprost w ręce tego człowieka z lasu, wydawała mi się niedorzeczna. Ale tylko przez chwilę; do czasu, gdy zaczął się kolejny skurcz. Milion razy silniejszy niż poprzedni! Było mi już wszystko jedno.
Wtedy zdało mi się, że słyszę ryk silnika. Kiedy skurcz się skończył, byłam już pewna, że się nie mylę. Ktoś nadjeżdżał. Samochód, traktor – cokolwiek, byle tylko na czterech kołach!
– Martusiu, to ty? – usłyszałam zatroskany głos babci. – Nie martw się, wszystko będzie dobrze. No już, już, nie płacz…
✱ ✱ ✱
Do szpitala dotarliśmy w ostatniej chwili, tuż przed samym finałem. Zawdzięczam to Pawłowi. Zaniepokojony, że nie odbieram telefonu, skontaktował się z rodziną, u której miałam nocować. Ci postawili na nogi wszystkich sąsiadów i znajomych, którzy jeździli po okolicy, szukając zagubionej ciężarnej…
Kiedy w końcu przytuliłam swoją maleńką córeczkę, moje serce zalało cudowne uczucie spokoju i szczęścia…
MARTA
Zobacz także:
- „Kiedy policjanci przeszukiwali szafy pełne śpioszków, coś ścisnęło mnie w gardle. Na widok smoczka leżącego obok łóżeczka, poczułam, że muszę wyjść”
- Historia nieśmiałej Joasi. „Psycholog powiedział mi, że gdyby rodzinne relacje były poprawne, dziewczyna na pewno zwierzyłaby się matce”
- Do dziś zdarzają się noce, kiedy śni mi się, że szukam Ali, a jej nigdzie nie ma