Reklama

Patrzę na Nikosia i nie mogę pozbyć się wyrzutów, że to przeze mnie, przez mój egoizm i chęć przekazania własnych genów, mój mały synek teraz tak strasznie cierpi...

Reklama

Marzyliśmy o gromadce szczęśliwych dzieciaków, ale mijały lata i nie mogliśmy się doczekać ani jednego, i nic też nie zapowiadało, że nasze pragnienie kiedykolwiek się spełni.

Właściwie przestałam już wierzyć w cud, chociaż według lekarzy oboje byliśmy zdrowi

– Stres i jeszcze raz stres – powtarzał nam ginekolog. – A teraz tym bardziej spotęgowany waszymi oczekiwaniami. Przestańcie się zadręczać, zacznijcie żyć, cieszcie się tym, co macie, a wtedy wszystko się zmieni.

Ale nie chcieliśmy czekać. Zaczęliśmy się zastanawiać nad in vitro lub adopcją.

– In vitro jest drogie i nie wiadomo czy nam się uda, w końcu jesteśmy zdrowi – przekonywał rzeczowo mój mąż.
– No to adoptujmy dziecko – zaproponowałam.
– Ale jakie? W jakim wieku? I skąd będziesz wiedziała, czy nie ma syndromu alkoholowego zespołu płodowego, bo matka piła w ciąży, albo potem w okresie dorastania nie wyrośnie z niego jakiś zbój, po tatusiu na przykład – mąż nie był przekonany.
– Gdyby tak było, to nikt nie chciałby dzieci z domów dziecka, a jednak ludzie adoptują maluchy, są dla nich rodzinami zastępczymi... Tylko ty boisz się konsekwencji. A jaką masz pewność, że nasze własne, biologiczne dziecko nie wyrośnie na zbója? – nie odpuszczałam, ale mąż był nieugięty.

Czułam, że ma ogromną potrzebę przekazania własnych genów

Pochodzi z inteligenckiej rodziny, z narodowymi tradycjami i pewnie, jak jego ojciec i dziadek, marzył o synu, w każdym calu podobnym do niego. Byłam bezsilna wobec jego marzeń. I kiedy już odpuściłam, przestałam wierzyć, zdarzył się cud. Miałam 38 lat, gdy pewnego dnia na teście ciążowym zobaczyłam upragnione dwie kreski.

Z wrażenia aż przysiadłam na toalecie. Gdy ochłonęłam, popędziłam do apteki po kolejne trzy testy. Chciałam się upewnić, że to, co zobaczyłam na pierwszym, nie jest fatamorganą. Tego wieczoru oboje z mężem tańczyliśmy z radości.

– Będzie nasze, malutkie, kochane. Może po mnie odziedziczy wysokie czoło, a po tobie urodę, smukłe palce… – mąż fantazjował, tuląc mnie do siebie.

Między nami znowu wybuchł zapominany dawno żar namiętności. Zaczęliśmy się całować, pospiesznie zrywać z siebie ubrania i spoceni, spragnieni bliskości upadliśmy na podłogę spleceni w namiętnym miłosnym uścisku. Cały świat na chwilę przestał istnieć. Żartowaliśmy później, że jeśli nasz seks ma być taki zawsze, to chcemy bez końca płodzić dzieci.

Przez całą ciążę byłam pod kontrolą lekarza

Przeszłam badania. Wyniki wyszły bardzo dobrze. Specjalista powiedział co prawda, że powinnam przebadać się jeszcze na ewentualne wady genetyczne, bo nie jestem już młodą mamą, ale biopsja z wód płodowych mogła zagrozić ciąży, a nikt nie chciał ryzykować utraty maluszka.

Łudziłam się, że skoro tak dobrze czuję się w ciąży, to z pewnością nic złego się nie stanie. Nie miałam mdłości, ani specjalnych zachcianek, nie przytyłam za bardzo, nie puchły mi nogi, nie mdlałam w upalne dni...

Będziesz późną, ale za to jaką piękną mamą – żartował mąż.
– To będzie syn – zawyrokowała przed kolejnym USG moja siostra. – Tylko syn nie odbiera matce urody.

A badanie tylko potwierdziło jej słowa. Czekaliśmy na syna. Nikodema, który miał odziedziczyć imię po ojcu mojego ukochanego. Nie zdążyliśmy jeszcze przygotować wyprawki, kupić ciuszków, łóżeczka i wózka, gdy odeszły mi wody.

Przerażeni pojechaliśmy do szpitala

Byłam w 26 tygodniu ciąży. Bałam się, że stracę naszego jedynaka, lecz lekarze natychmiast udzielili mi pomocy, pocieszając, że nie takie maluchy ratowali w swoim zawodowym życiu. Uwierzyłam im. Nikoś urodził się malutki i słaby. Nawet nie położono mi go na piersiach, tylko od razu włożono do inkubatora.

Wyjechał z sali porodowej, a ja nawet nie zdążyłam zobaczyć, jaki ma kolor włosów czy oczu. Zmęczona, rozbita wysłałam za nim męża.

– Leć, ja się nie liczę – stwierdziłam.

Wrócił po godzinie w towarzystwie specjalistów. Zgaszony, powiedział, że Nikodema trzeba operować.

W każdej chwili może umrzeć, jego serce pompuje za mało krwi – tłumaczył mi lekarz. – Jeśli ma być operowany, musicie państwo podpisać zgodę.

Jednocześnie lekarz dodał, że nasz synek ma niewykształcone płuca, słabe nerki i cierpi na porażenie mózgowe.

– Jest w krytycznym stanie – oznajmił nam specjalista. – Decyzję pozostawiam państwu. Jeśli będziecie chcieli ratować syna, zrobimy wszystko, aby żył, ale jakie to będzie życie, nikt nie może wam zagwarantować. Jeśli odstąpicie od ratowania go, będziemy nadal się nim opiekować, podawać tlen, ale nie będziemy ratować go za wszelką cenę.
– Jak pan może tak mówić! – wrzasnęłam oszołomiona. – To jest moje dziecko! Rozumie pan?! Moje dziecko! Przez tyle miesięcy nosiłam go pod sercem, pragnęłam, a pan teraz pozwoli mu umrzeć? – ryczałam niczym zranione zwierzę.
Czasem trzeba pozwolić komuś odejść, aby nie cierpiał. Nie wiecie państwo, na co się decydujecie. Wasz syn będzie cierpiał miesiącami, nim wypiszemy go do domu, a potem już zawsze będzie musiał być rehabilitowany. Rozstrzygnijcie, czy starczy wam sił – lekarz wzruszył ramionami. – Za chwilę wrócę, jeśli mamy go operować, zacznijmy już teraz.
– Co on mówi! Jak on śmie! – wrzeszczałam jak opętana.

Pielęgniarki podały mi coś na uspokojenie

– Pan zabiłby własne dziecko? – zapytałam go po podpisaniu zgody na operację.
Nie każę go pani zabijać, lecz pozwolić mu odejść – odebrał ode mnie zgodę.

Operacja trwała kilka godzin. Tuż po niej, lekarz musiał Nikosiowi otworzyć klatkę piersiową i masować serce, aby nasz synek nie umarł. Lecz później nasz maluszek umierał jeszcze wiele razy i wiele razy stawiał na nogi oddział intensywnej terapii. Wyszedł do domu po kilku miesiącach, podłączony do respiratora. Ale i tak co chwilę wracaliśmy do szpitala. Nasz słaby wcześniaczek szybko łapał infekcje, a my za każdym razem szukaliśmy dla niego pomocy, wierząc, że może za dzień, dwa lub tydzień wyzdrowieje.

Może gdyby wtedy ktoś pokazał nam dziecko z podobnymi schorzeniami, mające 10 lub 12 lat, zastanowilibyśmy się nad sensem naszej decyzji.

Dawniej takie słabiutkie maluszki odchodziły na własne życzenie

Umierały, zbyt słabe, aby walczyć o życie, ale teraz, przy postępie medycyny ratuje się je za wszelką cenę. Nie raz patrzę na mojego schorowanego synka, który nigdy nie będzie podobny do rówieśników i zastanawiam się, czy nie byłam egoistką, skazując go na takie cierpienia. Nasz synek nie chodzi, nie siada, ma niedosłuch, wciąż słabe serce, problemy z nerkami, wkrótce więc czekają go dializy. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdybyśmy mogli cofnąć czas.

Walczyliśmy i walczymy o Nikodema, codziennie jeżdżąc z nim na rehabilitację, do szpitala, specjalistów i łudząc się, że chociaż któregoś dnia się do nas uśmiechnie. Od ośmiu lat żyjemy jak w amoku. Bez chwili wytchnienia, wakacji, bez marzeń, że nasz synek kiedyś pójdzie do szkoły i w ślady mojego męża. Samotni, bo wszyscy się od nas odsunęli, bez uśmiechu i radości, za to w ciągłym stresie.

Nikomu nie możemy pożalić się na swój los, bo nikt nas nie zrozumie.

Aneta, lat 46

Czytaj także:

Reklama
  • „W przedszkolu mojego syna uczył… przedszkolanek. Zawsze myślałam, że to >>kobieca
  • „Noszę za synem plecak i wyręczam go we wszystkich obowiązkach. Jeszcze się w życiu napracuje”
  • „Przez moją matkę syn wylądował w szpitalu. Całowała i przytulała Krzysia, choć wiedziała, że jest poważnie chora”
Reklama
Reklama
Reklama