Inne dziewczynki bawią się misiami i laleczkami, gotują im obiadki, zmieniają ubranka… A ty co? Wiecznie nos w książce! – biadoliła mama, gdy kolejny raz odkładałam domofon, mówiąc koleżance, że nie wyjdę na dwór.

Reklama

– Misie są nudne – wzruszałam zawsze ramionami.

Nigdy nie chciałam mieć dzieci

Mnie o wiele bardziej pociągały książki, zwłaszcza te o sztuce. Albumy o malarstwie, rzeźbie, grafice – mogłam oglądać je bez końca, choć nikt mnie za to nie chwalił. Gdy jako nastolatka słuchałam opowieści ciotek i kuzynek o porodach, tylko utwierdzałam się w przekonaniu, że bycie matką nie jest dla mnie. Przecież to jakaś masakra! Nigdy w życiu. Na lekcji biologii kazano nam obejrzeć straszny film o „cudzie narodzin”, któremu bliżej było do krwawego horroru niż do opisu otwierania się kwiatu lotosu, co sugerowała lektorka. Fuj. Dostawałam mdłości, gdy patrzyłam na te „cudowności”.

Poza tym drażniły mnie dzieci. I cudze, i te z rodziny. Ich rodzice, wbrew temu, co mówili, wyglądali na koszmarnie niewyspanych i nieszczęśliwych. Nie, nigdy nie będę mieć dzieci. Nie ma takiej opcji.

Skończyłam studia, znalazłam pracę, potem kolejną. Nie pracowałam na stanowisku dyrektora, nie nosiłam czerwonych szpilek. Nie byłam kobietą sukcesu, ale podobało mi się moje życie.

Zobacz także

Oczywiście, byli też mężczyźni. Znikali, gdy zaczynało się robić poważnie, a ja nadal nie zmieniałam zdania co do posiadania dzieci. Nie rozumiałam ich rozczarowania i pretensji. To raczej ja powinnam się czuć oszukana.

Aż poznałam kogoś. Mateusza, który patrzył na świat tak samo jak ja. Ktoś, kto tak zdecydowanie jak my wyrażał swoją opinię na temat niechęci do płodzenia dzieci, raczej nie zmieni diametralnie poglądów z dnia na dzień. Postanowiliśmy więc razem coś wynająć, zamieszkać i układać swoje życie wspólnie. Tylko we dwójkę.

Było świetnie! Wspólne wieczory w domu, choć częściej jednak poza domem. Chodziliśmy do klubów, na wystawy, do kina. Mateusz uwielbiał teatr i próbował przekonać mnie do pokochania go, choć bez większego powodzenia. Ja za to namawiałam go do odwiedzenia kolejnej włoskiej knajpki i nauczyłam jeść makarony bez opamiętania.

Przeżyliśmy tak pół roku, rok, dwa lata… Wszystko układało się idealnie, dopóki w listopadzie nie rozłożyła mnie grypa. Kiedy dołączyło do niej zapalenie oskrzeli, dostałam silne antybiotyki i dwa tygodnie leżałam w łóżku.

– Mati… Jak umrę, to pamiętaj, żeby mnie spopielić, dobrze? – charczałam, bo nie mogłam wydobyć z siebie normalnego głosu. – Nie chcę gnić, nie chcę, by mnie coś żarło…

– Dobrze, kochanie, dobrze – potakiwał Mateusz, po czym wmuszał we mnie kolejną małą porcję rosołu albo innego jedzenia, bo nie dość, że straciłam apetyt, to jeszcze gardło bolało mnie tak, że przełykanie czegokolwiek było torturą.

W końcu jednak stanęłam na nogi i rzuciłam się w wir pracy oraz przygotowań przedświątecznych.

W tym roku zamierzaliśmy spędzić kilka dni na Bali. W połowie grudnia wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Strułam się czymś i obawiałam się, że zamiast na plaży spędzę ten czas, rzygając jak kot. Po kilku dniach poszłam do lekarza.

Myślałam, że się przesłyszałam

– Skoro nie przechodzi, a innych objawów nie ma, może trzeba wziąć pod uwagę ciążę – zasugerowała moja pani doktor, która znała mnie od lat.

– Co? Jak to…?

– Ano, zdarza się – uśmiechnęła się. – Antybiotyk z listopada mógł osłabić działanie tabletek antykoncepcyjnych. No i nigdy nie ma stu procent pewności, prawda? Proszę zrobić test, a jeśli będzie pozytywny, badanie krwi. Wówczas będzie pani mieć jasność. Na wszelki wypadek wypiszę wszystkie potrzebne skierowania.

Wracałam do domu jak ogłuszona. Jak to możliwe? Przecież odczekaliśmy czas, kiedy antybiotyk mógł zaburzyć działanie tabletek. Zresztą byłam wtedy tak wykończona tą okropną grypą, że nie w głowie mi były igraszki pod kołdrą. To niemożliwe! Nie mogę być w ciąży! Nie!

„Nie” rozbrzmiewało w mojej głowie, gdy kupowałam testy ciążowe (dwa, na wszelki wypadek) i kiedy szłam do domu, by je zrobić. Czekanie przepisowych trzech minut ciągnęło się w nieskończoność, a w mojej głowie kłębiły się różne uczucia, z których najsilniejszym było przerażenie. W końcu rzuciłam okiem na testy. Oba były pozytywne.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Miałam wrażenie, że ziemia usuwa mi się spod nóg. Nie! Nie! Nie chcę! Nie chcę być w ciąży, nie mogę być w ciąży!

Dobra, weź się w garść – powiedziałam sobie, gdy minęła fala paniki. To nie koniec świata. Istnieją na to sposoby, co prawda nie w tym kraju, ale świat jest duży...

Skurcze były okropne i jeśli to miałby być przedsmak porodu, to cieszyłam się, że go nie doświadczę. Bolał mnie brzuch, głowa, było mi niedobrze. Nie mogłam się zdecydować, czy lepiej leżeć czy chodzić, bo w obu pozycjach czułam się potwornie.

Krwawienie zaczęło się po kilku godzinach i wtedy pojawiła się też ulga. Uff… Ulżyło mi, jakbym pozbywając się niechcianej ciąży z mojego ciała, zrzuciła też gigantyczny ciężar. Nie myślałam o niczym innym, tylko o tym, że muszę wytrzymać dzień, dwa i będzie po wszystkim.

Czy to możliwe, że tabletki nie zadziałały?

Gdy Mateusz wrócił z pracy i zobaczył mnie w takim stanie, musiałam mu powiedzieć prawdę. Nie udało mi się zachować w tajemnicy tego wszystkiego. Był wściekły, choć trzeba przyznać, że gdy się już dowiedział, robił wszystko, by mi ulżyć.

Po trzech dniach mogłam spokojnie iść do pracy. Rzuciłam się w wir zajęć i zapomniałam o wszystkim, nawet o przesuniętym na luty wyjeździe na Bali.

Bali jest niesamowite. Cudowne widoki, cudowni ludzie, cudowne jedzenie. Jedzenie było tak dobre, że po powrocie Mateusz kpił sobie z mojej małej nadwagi. Trzy tygodnie później nie mogłam dopiąć zamka w żadnej ze spódnic. Hm, przecież nie jem więcej, sporo się ruszam…

Kiedy po kolejnych dwóch tygodniach z trudem zmieściłam się w dżinsach, wpadłam w popłoch i zapisałam się na aerobik. Rany, to było naprawdę komiczne. Sapałam jak lokomotywa już podczas rozgrzewki. Spociłam się jak prosiak, a w połowie zajęć… zemdlałam.

Obudziłam się w szpitalu, w sali, w której leżały trzy inne kobiety. Każda w dość zaawansowanej ciąży. Co ja tu robię? Sprawa się wyjaśniła, kiedy zajrzała do nas pielęgniarka i oświeciła mnie, że jestem na oddziale patologii ciąży. Czemu? Bo jestem w ciąży. Nadal byłam w ciąży! Jakim cudem?!

Wypisali mnie jeszcze tego samego dnia, ponieważ ze mną i z dzieckiem było wszystko w porządku. Ze mną i z… dzieckiem! To był czwarty miesiąc, cholera jasna! Tabletki nie zadziałały. Szlag by trafił! Trzeba było jechać do Niemiec, trzeba było się upewnić, idiotko – wyzywałam się w myślach. Czwarty miesiąc! Nikt nie podejmie się teraz zabiegu, więc wiedziałam, że będę musiała urodzić. Nie chciałam tego, tak strasznie nie chciałam mieć dziecka!

Mateusz nie stanął na wysokości zadania. Awantura, jaką rozpętał, gdy tylko wróciłam, była epicka. Brakowało jedynie rozbijania mebli o ścianę. Za to były krzyki, przekleństwa i oskarżenia o to, że go wrobiłam. Że pewnie specjalnie zaszłam w ciążę. Że zmieniłam zdanie, a miałam nie zmieniać. I że on czuje się oszukany. On?! Na koniec oświadczył, żebym nie liczyła na alimenty, i spektakularnie trzasnął drzwiami. Tak, jasne, on mógł się odciąć. Razem stworzyliśmy problem, ale on nie nosił go w swoim brzuchu, więc mógł uciec.

Zostałam z „tym” sama. Nie chciałam tej ciąży. Nie chciałam jej efektu. Byłam pewna, że pozbyłam się kłopotu dawno temu. Co teraz? Przepłakałam tydzień, patrząc, jak Mateusz się wyprowadza, tak po prostu, jak wraz z tym niechcianym zapłodnieniem pustoszeje moje życie.

Myślałam tylko o jednym: co ja teraz zrobię? Umowa o pracę niedługo mi się kończyła, wynajmowanie tego mieszkania w pojedynkę nie wchodziło w grę. Owszem, mogłam wywalczyć alimenty, których nie płaci jakieś osiemdziesiąt pięć procent zobowiązanych. Tylko po co walczyć o środki na dziecko, którego nie chciałam? Nic się nie zmieniło pod tym względem, choć Mateusz mi nie wierzył. Krzyż mu na drogę. Byłam wściekła, że los wyciął mi taki numer. Tyle kobiet czeka na ciążę jak na zbawienie, czemu musiało trafić na mnie?

Starałam się pokochać to dziecko

Brzuch rósł. Co zrobię, gdy już nie da się go ukryć pod ubraniem? Co zrobię, jeśli nie przedłużą mi umowy z powodu ciąży? Zostanę samotną matką, i to bezrobotną?

Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Musiałam urodzić to dziecko, ale nie chciałam się nim zajmować. Patrzyłam na siebie w lustrze i próbowałam wykrzesać z siebie choćby iskierkę instynktu macierzyńskiego. Daremnie.

Byłam całkiem jałowa na tym polu. Siedziałam i płakałam, marząc, by wrócić do mojego poprzedniego życia, choć wiedziałam, że już się nie da.

Zaczęłam szukać rozwiązania. Pozostawienie dziecka w szpitalu, zrzeczenie się praw w ośrodku adopcyjnym… Czytałam o różnych możliwościach zapewnienia dziecku dobrego życia w kochającej rodzinie. Może byłam wyrodną matką, ale nie byłam podła. Chciałam, żeby miało kochającą rodzinę, żeby miało coś, czego ja mu dać nie mogłam i nie chciałam. Błogosławiony stan? Nie czułam się w najmniejszym stopniu błogosławiona.

W ogóle nie ruszały mnie reklamy pokazujące szczęśliwe dziewczyny z okrągłymi brzuchami ani te z roześmianymi bobasami. Patrzyłam na to jak na koloryzowanie brzydkiej prawdy – tego, że ciąża i macierzyństwo pozbawiają kobietę praw do bycia samodzielną, niezależną istotą, do swobodnego decydowania o sobie, uczuciach, myślach…

Nie obudził się we mnie instynkt z biegiem czasu, wraz z pojawieniem się ruchów dziecka. Przeciwnie. Falujący brzuch i uczucie rozpychania się „tego czegoś” od środka były nie do zniesienia. Brzydziły mnie rozmowy koleżanek o kupkach i dziecięcych chorobach, a jak słyszałam opowieści o niemowlęcym jedzeniu, z miejsca traciłam apetyt. A już najgorsze mdłości nachodziły mnie, gdy rozmawiały o karmieniu piersią, o tym cudownym czasie bliskości, o „drodze mlecznej”. Za samo to określenie wytoczyłabym im proces. Co w tym niby cudownego?

Śniłam o tym, a gdy budziłam się spocona i przerażona, gnałam do łazienki, gdzie wisiałam nad muszlą klozetową, mało duszy z siebie nie wyrzygując. Ale nie tego „małego pasożyta”. Był twardy, odporny, wpił się we mnie i trzymał się, i rósł.

Brzuch mi się zaokrąglał coraz bardziej. Rozciągnięte swetry oraz szerokie bluzki nie maskowały go już za dobrze.

– O, dogadzasz sobie! – komentowały koleżanki.

Bycie grubą rodziło mniej komplikacji niż bycie ciężarną. Zwyczajnie gruba nie pójdzie na macierzyński, nie będzie brać zwolnień ani przynosić dziecka w chuście, żeby skonsternowani ludzie żartowali głupawo: „o, nowy pracownik”.

W końcu dostałam to, czego najbardziej chciałam. Umowę na czas nieokreślony. Wreszcie miałam moją stabilizację, wreszcie mogłam trochę porozpychać się łokciami i zawalczyć o awans. Zamiast tego wybłagałam bezpłatny urlop na trzy miesiące. Na dwa ostatnie miesiące ciąży plus miesiąc na powrót do formy i do pracy, którą uwielbiałam.

Nigdy już nie zasnę spokojnie

Wyjechałam do innego miasta. Nie chciałam, by jacyś znajomi zobaczyli mnie z brzuchem. Zamknęłam się w wynajętym pokoju, prawie nigdzie nie wychodziłam, nie pokazywałam się światu, udawałam, że mnie nie ma i nie ma tego czegoś we mnie.

Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy obudziłam się w mokrym łóżku. Zadzwoniłam do szpitala i ośrodka adopcyjnego. Czekali na mój telefon, a ja nie mogłam się doczekać, kiedy to wszystko się skończy. Kiedy będę mogła wrócić do tego, co znałam i kochałam. Do bycia w stu procentach sobą i tylko sobą, bez dziecka w środku.

Nigdy wcześniej tak nie wrzeszczałam. Nigdy bardziej nie chciałam umrzeć, byle tylko nie czuć tego okropnego bólu. O znieczuleniu mogłam pomarzyć, o zmianie pozycji na jakąś wygodniejszą dla mnie – tak samo. Oddziałem rządziła jakaś baba, której nikt nie śmiał jej podskoczyć.

– Wyjmijcie to ze mnie… – błagałam.

– Cicho bądź! – usłyszałam od położnej, która zajrzała do mojego boksu, który bardziej przypominał rzeźnię niż szpital. – To nie jest „to”, tylko dziecko!

– Przecież ona oddaje, to jak ma mówić? – dobiegło zza kotary. – Może za późno się zorientowała, żeby zrobić coś innego...

Normalnie coś bym odwarknęła, posłała je do diabła, nawymyślała od nieczułych suk, które nie mają prawa ocenić innych nieczułych suk, ale w tamtej chwili starałam się z całych sił nie umrzeć, nie pęknąć na pół, i miałam gdzieś, co mówią. Chciałam tylko, żeby ta męka się skończyła.

W końcu usłyszałam cichy płacz. Położne szybko zabrały dziecko z mojego boksu. Wiedziały, że nie wyjdę ze szpitala z noworodkiem, wiedziały, że nie chcę nawet widzieć tego, co urodziłam.

Nienawidziłam swojego życia. Nienawidziłam samej siebie. Tego, że wokół płakały niemowlęta, matki rozczulały się nad nimi, a ja nie mogłam. Nie mogłam wykrzesać tego, co podobno jest tak naturalne.

Nienawidziłam Mateusza, że zostawił mnie samą, że nie powiedział, jak zwykle, że damy radę, że będzie OK.

Nienawidziłam kobiety z ośrodka, która przyszła do mnie i zapewniała, że znajdzie dobry dom dla mojego dziecka, że podjęłam słuszną decyzję, że to najlepsze, co może zrobić kochająca matka dla swojego dziecka.

Tylko że ja nie byłam kochającą matką. Byłam egoistką, która myślała jedynie o sobie. Nie chciałam wpasowywać się w trendy i układanki patriarchatu. Nie chciałam być kobietą, którą odsyła się do dzieci i kuchni. I myślałam, że będzie mi z tą decyzją dobrze, wygodnie, komfortowo, że jak dawniej będę obojętnie mijać dzieci…

Ale kiedy zrealizowałam swój plan, kiedy wyszłam ze szpitala sama, kiedy wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią i wrócić do swojego świata, nie oglądając się za siebie… Wtedy zrozumiałam, że zawsze będę się za siebie oglądać. Rozpamiętywać, rozmyślać. Będę zaglądać w oczy każdego dziecka, szukając znajomego kształtu i koloru. Będę szukać, choć tak bardzo chciałam zgubić.

Niemal nikt nie wie o tym, co zrobiłam. Na pozór jestem spełnioną, szczęśliwą kobietą, która poświęca się pracy. Nikt nie wie, że nad moją głową wisi czarna chmura, która nigdy nie zniknie. Niech wisi. Niech zawsze mi przypomina. To moja kara i widocznie tak ma być.

Izabella

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama