Był ciepły, wiosenny poranek, a mój świat rozpadał się na tysiące kawałków. Przysiadłam na parkowej ławce i płakałam, nie zważając na ciekawskie spojrzenia przechodniów. Łzy mieszały się z tuszem do rzęs, czarne strugi spływały na wynik badania, w który się wpatrywałam z rozpaczą i poczuciem dojmującej niesprawiedliwości. Znowu się nie udało! Który to już raz?

Reklama

Byliśmy małżeństwem od pięciu lat, od trzech bezskutecznie staraliśmy się o dziecko. Mieliśmy za sobą trzy inseminacje, dwie próby in vitro. Lekarze przebadali nas wzdłuż i wszerz, nie było żadnych przeciwwskazań bym, została mamą, a z jakiegoś powodu każda próba zapłodnienia kończyła się poronieniem. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego jestem jałowa jak pustynia? Inne kobiety zachodzą w kolejne udane ciążę, jakby były wiatropylne, a ja nie mogę donosić nawet jednej… dlaczego… dlaczego…?

Zza rogu dobiegały roześmiane głosy dzieci. To maluchy bawiły się na pobliskim placu zabaw. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w naszym domu dziecięcy śmiech zapewne nigdy nie zagości, poczułam ból nieporównywalny z żadnym innym. Niby nie fizyczny, a całkiem odbierający chęć do życia. Wstałam, a nogi same poniosły mnie w kierunku karuzeli i huśtawek.

Stanęłam pod drzewem, rękawem żakietu wycierałam oczy i nos i patrzyłam na dzieci bawiące się w piaskownicy, szalejące na zjeżdżalni, wołające; „mamo, zobacz to, mamo!”…

– Znowu się katujesz? – Aneta wyrosła obok jak spod ziemi.

Zobacz także

W przypływie smutku po wyjściu z kliniki zadzwoniłam do przyjaciółki. Szybko mnie znalazła. Cóż, wiedziała, gdzie szukać.

– Zostaw mnie – burknęłam.

– Chciałaś, żebym przyjechała – przypomniała mi. – Idziemy – dodała, łapiąc mnie za rękę. Siłą odciągnęła od placu zabaw, prowadząc cichą aleją. – Czemu chodzisz w takie miejsca? Za karę? To nie twoja wina. Teraz się nie udało, trudno, ale następnym razem na pewno…

– Przestań. Jakie na pewno? Sama nie wierzysz w to, co mówisz.

Pocieszała mnie, jak przystało na dobrą przyjaciółkę, ale nie rozumiała mojego niemalże obsesyjnego pragnienia zostania matką. Nawet jeśli nie mówiła tego otwarcie, uważała, że powinnam odpuścić. Zresztą nie tylko ona. Maciek nawet nie chciał pojechać ze mną do klinki. Jakby z góry wiedział, że kolejny raz przeżyjemy rozczarowanie. A teściowa? Jaką tym razem rzuci złośliwością?

– To naturalna kolej rzeczy, że kobieta daje życie. Ja urodziłam trzech wspaniałych chłopaków – podkreślała z dumą. – Nie wiem, co to dziś za czasy, żeby leki trzeba było brać na takie rzeczy… – swoje kąśliwości kierowała pod moim adresem, bo przecież jej Maciuś to „chłop na schwał” i u niego wszystko działa bez zarzutu.

Początkowo Maciek stawał w mojej obronie, ale z biegiem czasu przestał zwracać matce uwagę. Znak, że w głębi ducha myślał tak samo jak ona. A czemu miał myśleć inaczej, skoro jego bracia już dawno doczekali się dzieci? Zaczęłam unikać rodzinnych spotkań, bo nie mogłam znieść tych docinków i litościwych spojrzeń szwagierek. Ich współczucie bolało nie mniej niż gadanina teściowej. Cała ta rodzina sprawiała, że czułam się gorsza.

– Ewa, chodź, odwiozę cię – głos Anety wyrwał mnie z ponurych rozmyślań.

Całą drogę płakałam. Aneta odholowała mnie pod same drzwi i zrobiła dla nas zakupy. Resztę wieczoru spędziłam skulona pod kocem. Czekałam na Maćka, zastanawiając się, co mu powiem. Dzwonił kilka razy, ale nie odebrałam telefonu. Nie miałam siły na rozmowę i było mi na rękę, że wrócił z pracy późno.

– O, tutaj się schowałaś – wszedł do sypialni i przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie bez słowa. Nie przytulił, nie pocieszył, był jakiś dziwny i obojętny.

– Nie udało się…

– Wiem, dzwoniłem do Anety, bo nie raczyłaś odebrać telefonu. Nic nowego.

Ten chłód, to beznamiętne spojrzenie, to stwierdzenie, które miało mnie zaboleć… Zrozumiałam, że Maciek już nie chce próbować. Ma bezpłodną żonę, tyle w temacie. Brakuje, żeby spakował walizki, pomyślałam.

I wywołałam wilka z lasu.

– Potrzebuję przerwy.

– Od czego?

– Od nas. Od tego ciągłego starania się, od kolejnych prób kończonych porażką. Między nami nie układa się od dłuższego czasu. Wiem, że bardzo to wszystko przeżywasz, ale… muszę też myśleć o sobie, czasem trzeba być egoistą. Powinniśmy od siebie odpocząć. Za bardzo skupiliśmy się na dziecku, cała reszta poszła w odstawkę.

Fatalny sobie moment wybrał na asertywność, ale nie mylił się. Nie funkcjonowaliśmy już jak normalna para. Nigdzie razem nie wychodziliśmy, nic wspólnie nie robiliśmy, przynajmniej nie dla przyjemności, a nasze rozmowy ograniczały się do wymiany informacji.

Następnego dnia nie poszłam do pracy. Wzięłam zaległy urlop i zaszyłam się w domu jak ranne zwierzę w norze. Kiedy zostałam sama, puściły hamulce – już nie płakałam, a wyłam. Dlaczego ja?! No, wredny Boże, dlaczego ja?! Nie widziałam sensu dalszego życia, nie miałam już planów ani marzeń, nie miałam dziecka, męża właściwie też już nie. Została jedna wielka pustka.

Bywały momenty, w których miałam ochotę odkręcić gaz albo połknąć jakieś tabletki. Byle to wyjące we mnie cierpienie wreszcie się skończyło. Prawie nie jadłam, bo ciągle bolał mnie żołądek, chciało mi się wymiotować. Całe dnie spędzałam w fotelu i bez celu gapiłam się w okno. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie Aneta. Pojawiła się wraz z moim mężem. Maciek miał klucz, więc weszli do środka.

– Ewka, na litość boską! Martwiłam się. Nie dzwonisz, nie odbierasz telefonu, nie otwierasz drzwi – wyliczała Aneta. – Od tygodnia próbuję cię złapać.

Maciek minął Anetę i podszedł do mnie.

– Jezu, jak ty wyglądasz…

Zerknęłam w wiszące naprzeciw lustro. Wyglądałam strasznie. Tłuste, skołtunione włosy, podkrążone oczy, brudne ciuchy, brudna ja. Zdałam sobie sprawę, że ostatnio nawet nie zmieniałam bielizny, a co dopiero mówić o kąpieli. Nie odróżniałam dni od nocy, nie miałam pojęcia, jaki jest dzień tygodnia...

– Ewka, co ty wyprawiasz? Już cztery dni temu powinnaś być w pracy! Twój szef non stop do mnie wydzwania, pyta co się dzieje. Więc? Co się dzieje, do cholery?! – w głosie Maćka troska mieszała się z irytacją.

– Nie wiem… – spróbowałam wstać, ale zakręciło mi się w głowie. A potem opadłam w ciemność.

Straciłam przytomność, więc wezwali pogotowie. W szpitalu powiedzieli, że problem jest poważny i wymaga dalszej terapii. Wstępnie zdiagnozowali depresję i zaburzenia odżywiania. Maciek nie czekał, aż się zagłodzę albo sięgnę po żyletkę, i mimo moich protestów załatwił mi pobyt

w fachowym ośrodku. Nie, nie zamknął mnie w psychiatryku, by mieć kłopot z głowy. Podjął słuszną decyzję, ale potrzebowałam czasu, by dojść do siebie i to zrozumieć. Z drugiej strony pozostał asertywny i gdy tylko poczułam się lepiej, poinformował mnie o złożeniu pozwu o rozwód.

– Gnojek, jakby nie mógł z tym poczekać – skwitowała Aneta.

Na mnie ta wiadomość nie zrobiła większego wrażenia. Chyba się tego spodziewałam. Rozwód? Są większe problemy. Skoro Maciek już mnie nie kochał, nie zamierzałam mu utrudniać uwolnienia się ode mnie.

Po skończonej terapii wróciłam na wieś do rodziców, gdzie uczyłam się odczuwać radość z małych rzeczy, które normalny człowiek przyjmuje za pewnik. To pomogło mi przetrwać.

Zatrudniłam się w pobliskiej cukierni i żyłam z dnia na dzień. To wcale nie jest zły patent na jako taką codzienność. Aneta dzwoniła co jakiś czas, namawiając mnie na powrót do miasta, ale nie miałam ochoty. Według mojej przyjaciółki zrobiłam krok w tył, bo zamiast chodzić po bankowych korytarzach, sprzedawałam klientom ciasta i ciasteczka. Ja patrzyłam na to inaczej. Wiejski spokój pomagał mi się wyciszać, podobnie jak „słodka”, nieskomplikowana praca, a kiedy miałam gorszy dzień, szwendałam się po górach. Na jednym z takich wypadów poznałam Karola. Też był po rozwodzie, i też podzielił go z żoną brak dzieci. Szybko złapaliśmy wspólny język.

– Zamiast cieszyć się z bycia razem, martwiliśmy się. Zamiast budować i utrwalać nasz związek, skupiliśmy się na tym, czego w nim brak – wyznał mi któregoś razu.

– U mnie było podobnie. Chęć bycia mama przysłoniła mi w pewnym momencie cały świat. Skończyłam z depresją i zniszczonym poczuciem własnej wartości.

– Wiemy, czego się wystrzegać – uśmiechnął się, biorąc mnie za rękę. – Więcej nie popełnijmy tego samego błędu.

– To znaczy… masz ochotę na więcej?

W odpowiedzi mnie pocałował.

Pół roku później zamieszkaliśmy razem. Jest inaczej niż z Maćkiem, bo w ogóle nie rozmawiamy o powiększeniu rodziny. Wystarczamy sobie nawzajem, co nie znaczy, że jeśli jakimś cudem pojawi się dziecko, nie będziemy się cieszyć. Ale nie zmierzamy o to zabiegać inaczej, niż kochając się. Będzie, co ma być. Skupiamy się na sobie

i na byciu razem. Dwoje to też rodzina.

Ewa

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama