„Oddaliśmy syna do domu dziecka, gdy odkryłam, co chciał zrobić siostrze. Przegrałam jako matka”
„Podjęliśmy decyzję, że dla dobra Joasi i naszego spokoju musimy oddać Marka do domu dziecka. Cały dzień tłumaczyłam mu swoją decyzję, łudząc się, że może nagle się ocknie, uśmiechnie jak dziecko albo rozpłacze i przeprosi. On jednak tylko patrzył na mnie chłodnym wzrokiem. Nie powiedział nic”.
- redakcja mamotoja.pl
Patrzyłam, jak odchodzi korytarzem, modląc się, żeby choć raz spojrzał na mnie. „Jeśli się odwrócisz, powiesz, że przepraszasz, że wszystko się zmieni, jeszcze cofnę tę przeklętą decyzję. Tylko to powiedz!” – myślałam. Ale nie obejrzał się ani razu. Zamiast jego zapewnień usłyszałam pytanie dyrektorki:
– Wejdzie pani na kawę?
– A powie mu pani, że czekam? – odpowiedziałam.
– Nie. Już państwo zdecydowali, że Marek wraca do domu dziecka. Nie można mieszać mu w głowie. Klamka zapadła.
– Tak, ale… Boże… – schowałam twarz w dłoniach.
Ta kobieta miała rację. Po dwóch latach walki o Marka podjęliśmy tę najgorszą, najtrudniejszą ze wszystkich życiowych decyzji. Oddaliśmy go z powrotem do domu dziecka, wiedząc, że w wieku 11 lat ma nikłe szanse na znalezienie rodziny, która zechce się nim zaopiekować. A jeśli nic się nie zmieni, to za dwa lata ten ciemnowłosy chłopczyk trafi do poprawczaka.
I będzie, jak jego ojciec i dziadek, zdemoralizowanym wyrzutkiem społeczeństwa.
Zależało nam na adopcji rodzeństwa
W progu przywitała mnie Joasia. Dygotała na całym ciele.
– Odwiozłaś go? – zapytała.
– Tak – kucnęłam przy niej.
Uchodziła za bardzo wysoką ośmiolatkę, teraz jednak wydała mi się taka malutka. Malusieńka… Przyciągnęłam ją do siebie, próbowałam przytulić, ale nie pozwoliła mi na to. Odsunęła się ode mnie, odwróciła plecami i poszła do swojego pokoju.
Przemknęło mi przez głowę, że zachowuje się jak jej brat. Po chwili usłyszałam szczęk klucza w zamku i silne pchnięcie wiecznie zacinających się drzwi.
– Trzeba je będzie naprawić – stwierdził nienaturalnie lekkim tonem mój mąż. – Kupiłem mleko. Asiu, robimy naleśniki!
Spojrzał na mnie. Otarł łzę z mojego policzka.
– Wiesz, że musieliśmy – wyszeptał mi do ucha.
Podziwiałam jego opanowanie. Trudno było nie przyznać mu racji. Z naszą decyzją zgodziło się trzech psychologów, seksuolog oraz psychiatra. Mimo wszystko ja wciąż czułam ból, bo przecież dziecka się nie oddaje. „To nie mebel!” – huczało mi w głowie.
Próbowałam nadrabiać miną. Roztrzepałam jajko, wsypałam do miski mąkę. Przy otwieraniu kartonu mleka rozpłakałam się.
„Co on teraz je na kolację? Jak się tam czuje?” – bijąc się z myślami, uciekłam do sypialni. Jednak nic nie mogłam zrobić.
Tak bardzo chcieliśmy mieć z Darkiem dzieci…
Marzyliśmy o nich, wymyślaliśmy im imiona, płeć, charaktery, przyszłe zawody. Aż przestaliśmy. Bo mimo dziesięciu lat starań nie była nam dana ta łaska. Dlatego podjęliśmy decyzję o adopcji. Chcieliśmy rodzeństwo, najlepiej starsze.
Nie byliśmy już młodzi, nie mieliśmy sił biegać za maluszkami. Te nieprzespane noce, ząbkowania – nie, to nie było dla nas.
Kiedy więc powiedziano nam o Marku i Joasi, ucieszyliśmy jak z wyczekanego gwiazdkowego prezentu. Któryś z pracowników ośrodka wprawdzie dodał mimochodem, że dzieci już raz wróciły z rodziny adopcyjnej, ale kto by się tym przejmował…
– Jak można oddać dzieci? – prychnęłam wtedy z oburzeniem. – Przecież to nie są meble!
Miał tylko osiem lat, ale spryt dorosłego
Pracownik uśmiechnął się pod nosem i więcej nie wrócił do tematu, a i my nie drążyliśmy. Wiedzieliśmy, że ich mama zmarła młodo na nowotwór, potem przez lata zajmował się nimi ojciec, lecz odebrano mu je z powodu nadużywania alkoholu. I tyle.
Oddaliśmy im największy pokój, pozwoliliśmy wybrać kolory ścian i mebli. Kupiliśmy nowe ubrania, obdarzyliśmy miłością.
Oboje posłaliśmy do najlepszej społecznej szkoły w miasteczku (Asię po roku). No i zaczęło się.
Joasia uczyła się całkiem dobrze. Była pilną, niezwykle skoncentrowaną dziewczynką. Może nieco zamkniętą w sobie, ale bardzo do nas lgnącą. Wiedziałam, że za rok lub dwa się zmieni. Szóstym zmysłem raczkującej matki wyczuwałam, że potrzebuje nie tylko czasu, lecz także oceanu ciepła i czułości. Za to Marek…
Od razu zaczął przewodzić swojej klasie. Niestety, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Z byle powodu wszczynał bójki, aż kipiał od agresji. Pluł, krzyczał, kopał. A potem zaczął kraść. Podbierał nam niewiele – 10 zł, 5 zł, góra 20 zł. Z czasem jednak zauważyłam, że w portfelu wciąż brakuje mi drobnych. Pytałam go, czy podbiera, bo jeśli tylko na coś potrzebuje, to niech powie, a dam.
– Nigdy w życiu, ciociu – odpowiadał, patrząc mi prosto w oczy.
Ciociu… Joasia szybko zaczęła do nas mówić: „mamo, tato”. Miała 5,5 roku i bardzo potrzebowała rodziców. A Marek zachował dystans. Nie nalegaliśmy.
Tyle tylko, że za tym jego „ciociu” i „wujku” krył się też cynizm. Traktował nas, jakbyśmy byli nieznającymi życia smarkaczami.
Kiwał nas na lewo i prawo. Potem zaczął popalać i sięgać po alkohol. Jak go zdobywał? Do dziś nie udawało mi się rozgryźć tej zagadki.
A rzecz cała wydała się po dwóch miesiącach. Jeden z kolegów z jego klasy wrócił do domu pijany. Ojciec chłopca omal nie zszedł na zawał. Ośmiolatek pod wpływem?! Przerażony natychmiast popędził na policję, a ci wezwali pogotowie. Śledztwo wskazało na Marka.
Został zawieszony w prawach ucznia i trafił na terapię, na którą zresztą nie chciał chodzić.
– Zamiast się męczyć, oddajcie mnie! – powiedział nasz wtedy dziewięcioletni przybrany syn.
– Ale dokąd mamy cię oddać? Tu jest twój dom – zdziwiłam się.
– Dom to miałem jeden – żachnął się na to Marek.
„Tu cię mam! – pomyślałam. – Chcesz udowodnić, że z tobą nie wytrzymamy. Mylisz się!”.
A jeśli przegramy? Co się stanie z Markiem?
Uparłam się, że wyprowadzę tego chłopca na prostą. Poświęcałam mu więcej czasu niż Joasi. Pilnowałam, zmuszałam do rozmów i wspólnego spędzania czasu. Ale im bardziej się starałam, tym było gorzej. Któregoś dnia zajrzałam do jego pokoju. Leżał na łóżku. Myślałam, że śpi, lecz dziwny zapach unoszący się w powietrzu nie dawał mi spokoju.
– To marycha, ciociu – odezwał się, przekręcając na bok.
Już nie mówił jak dziecko.
Następnego dnia pojechaliśmy do psychoterapeuty od uzależnień. Marek wylądował w jego gabinecie, a my w sąsiednim pokoju rozmawialiśmy z jakąś przemiłą panią psycholog.
– On chce nam udowodnić, że go oddamy – powiedziałam.
– Coraz częściej o tym myślę – wyznał wtedy mój mąż.
Spojrzałam na niego.
– Przecież to nasz syn! – wrzasnęłam. – Tak wiele przeszedł, musimy go zrozumieć i kochać!
– A jeśli to nie wystarczy? – zapytała tym razem pani psycholog.
W pokoju zapadła cisza. Po raz pierwszy zrozumiałam, że możemy przegrać. Popatrzyłam na Darka i przeraziłam się. Posiwiał, zszarzał i jakby się skurczył w sobie, ramiona mu się zapadły.
– Już nie daję rady… Te nieprzespane noce, ciągła czujność, pyskówki w domu, i to, że mnie uderzył otwartą dłonią prosto
w twarz – mówił mój mąż.
– Dlaczego nie powiedziałeś?!
– Przecież jestem mężczyzną, do cholery! Zniosłabyś takie upokorzenie? – z gorzkim grymasem popatrzył mi w oczy.
Zaliczyliśmy kolejny rok zmagań. Oboje byliśmy wykończeni, Joasia też przypominała cień siebie z czasów, gdy ją wzięliśmy. Zmieniała się, miała swoje problemy i potrzebowała nas, a my wciąż krążyliśmy wokół Marka.
Nagle stała się płochliwa. Nie chciała sypiać w swoim pokoju. Tym, który dzieliła z bratem.
Na początku to ignorowałam, nie miałam siły zajmować się kolejnym problemem. Aż pewnego dnia, wróciwszy wcześniej z pracy, natknęłam się w przedpokoju na koszmarną scenę. Marek leżał na przerażonej, zapłakanej Joasi. Ona odpychała go od siebie swoimi małymi piąstkami… Nie wytrzymałam, rzuciłam się na niego, ale on tylko się roześmiał i wykonał sprośny gest biodrami.
– Ty też to lubisz, każdy to lubi – wycedził, nim uciekł do pokoju.
Przytuliłam mocno Joasię.
My nie mogliśmy mu pomóc
To było dwa miesiące temu. Marek trafił do seksuologa, a ja pojechałam do ośrodka adopcyjnego. Przycisnęłam pracowników i wtedy okazało się, że biologiczny tatuś nie tylko popijał, ale i wykorzystywał chłopca. Odebrano mu dzieci w chwili, kiedy próbował dobierać się do Joasi. Ktoś z sąsiadów usłyszał jej przeraźliwy krzyk, ktoś inny wezwał policję.
Jednak Marek był stracony.
– Synku, możemy ci pomóc – tuliłam go do siebie po wizycie w poradni, ale mnie odepchnął.
Pewnej nocy po świętach wielkanocnych podpalił swoje łóżko i uciekł z domu. Ledwie uszliśmy z życiem. Co mogliśmy zrobić? Podjęliśmy decyzję, że dla dobra Joasi i naszego spokoju musimy oddać Marka do domu dziecka.
Gdy go złapali, cały dzień tłumaczyłam mu swoją decyzję, łudząc się, że może nagle się ocknie, uśmiechnie jak dziecko albo rozpłacze i przeprosi. On jednak tylko patrzył na mnie chłodnym wzrokiem. Nie powiedział nic.
Dagmara, 36 lat
Czytaj także:
- „Gdy urodziła się moja córka wszędzie widziałem zagrożenie. Musiałem ją chronić. Nie pozwalałem nawet jej dotknąć"
- „Zadłużyliśmy się na 100 tys. zł, a in vitro nie zadziałało. Popadłam w depresję. Straciłam już nadzieję na bycie mamą"
- „Po poronieniu byłam wrakiem, potrzebowałam wsparcia. Narzeczony potrafił tylko mnie zdradzać"