Reklama

Najpierw, kiedy mama oznajmiła, że spędzi u nas tylko weekend, było naprawdę miło. Wykazywałam się gościnnością i cierpliwością. Obiad, deser, ślubne talerze, wypolerowane sztućce. Córeczka ze starannie zaplecionym warkoczem, w sukieneczce, zamiast w ukochanym dresie jak tatuś. Zięć niemal pod krawatem. Kino i niedzielny spacer. Ale przyszedł poniedziałek, a mama ani myślała pakować się do wyjazdu. A było co pakować, bo wzięła maneli jak na miesiąc.

Reklama

Jak ona się zmieniła!

– Ty z nią rozmawiałaś? – podpytywał Paweł. – Może ona ma tu coś do załatwienia?

– Nie mam pojęcia. Może oczekuje, że zawiozę ją do domu samochodem, co?

Mąż rzucił mi kwaśne spojrzenie.

– Pociągi od nas do niej jeżdżą co pół godziny, a przecież na dworzec ją podrzucimy. Chyba widzi, ile masz obowiązków…

– Chyba tak…

Wcale nie byłam tego pewna, bo mama zachowywała się jak gwiazda niezadowolona z niedostatku atencji. Miny, dąsy, westchnienia.

Nie poznawałam własnej matki! Kiedy tak się zmieniła? Kiedy z energicznej, pogodnej, chętnie pomagającej innym kobiety prowadzącej własną kwiaciarnię, stała się egocentryczną, chimeryczną, zapatrzoną w siebie… matroną?

– Czy ona uważa, że powinnaś wziąć urlop i spędzić z nią tydzień pełen atrakcji? Cała dla niej i tylko dla niej? – szeptał wieczorem Paweł.

Wzruszałam ramionami. Pewnie, że bym chciała. Kto by nie chciał nadprogramowego urlopu – nie na chore dziecko, nie z powodu remontu czy zapalenia gardła, ale żeby się pobyczyć i powłóczyć z rodzicielką po mieście i centrach handlowych. Ale nie ma tak dobrze.

Dlatego w poniedziałek rano oboje bezwstydnie udaliśmy się do pracy, a potem Paweł pojechał odebrać córkę ze szkoły, ja po zakupy i ledwie zdjęłam płaszcz, rzuciłam się do robienia obiadu. Mama w tym czasie gościła u nas na kawie jakąś kumę i marudziła, że nie ma ciasta, żeby poczęstować gościa.

– Siedziała cały dzień, mogła kupić – mruczał mi w ucho rozeźlony Paweł.

Pomagał mi z obiadem, żebyśmy wyrobili się przed dobranocką. Uroki pracy w korporacji i długich dojazdów do domu.

Coraz częściej rozważaliśmy pomysł, żeby chociaż jedno z nas znalazło nawet gorzej płatną, ale za to spokojniejszą pracę. Odpoczywaliśmy dopiero w weekendy, przynajmniej teoretycznie. W sobotę trzeba było wszak posprzątać, zrobić większe zakupy, a w niedzielę pobyć z Anią, coś wspólnie porobić.

Prosiłam, przepraszałam, ale wszystko na nic

Na szczęście koleżanka mamy wyszła, zanim zaczęłam rozkładać talerze. Przyznam, że po ciężkim dniu w pracy i późnym obiedzie padłam na nos, i to Paweł musiał pomóc Ani z przygotowaniem do snu. Naiwnie myślałam, że może mama go wesprze. Mogłaby na przykład poczytać wnuczce bajkę; inne babcie nie dają się w tym zastąpić.

Tymczasem moja mama przydybała mnie w łazience i zaczęła jojczyć:

– Nawet ze mną nie porozmawiasz, córeczko… Traktujesz mnie niemal jak obcą. Doczekałam się na stare lata…

Nie miałam siły, żeby z nią dyskutować.

Tłumaczyć, że sama się od nas izoluje, a jej przeciągająca się wizyta to może dla niej wakacje, ale dla nas jednak pewien kłopot.

Albo jest gościem, a wtedy pora już wracać do siebie, albo domownikiem, a wtedy mogłaby choć odrobinkę nas odciążyć, zamiast kazać się obsługiwać i zabawiać.

I czemu od jakiegoś czasu to zawsze ja muszę do niej dzwonić, meldować się jak gówniara, składać sprawozdania, byle krótko, bo jak za długo mówiłam o tym, co mnie boli, cieszy albo interesuje, mama traciła wątek, ja zaś odnosiłam wrażenie, że moje sprawy ją nudzą.

A jak pytałam, co u niej, odpowiadała jedną z kwestii: „nic ciekawego”, „nie chcę o tym mówić”, „co się może u mnie dziać, zdrowie szwankuje, nikogo nie obchodzę”, „tak rzadko dzwonisz, a potem pytasz co u mnie, za dużo by tłumaczyć” i koronnym: „nie sądziłam, że moja starość będzie tak wyglądała”. Gdy ośmieliłam się zwrócić jej uwagę, że telefon działa w dwie strony, usłyszałam, że nigdy nie będziemy na tym samym poziomie.

Co to, u licha, miało znaczyć? Że jest między nami przepaść pokoleniowa? Że ona z zasady ma prawo do szacunku i starań z mojej strony, a sama może mnie karać milczeniem i lekceważeniem? Bo to ona mnie urodziła, za co nigdy jej się nie odpłacę, podobnie jak za mleko, którym mnie karmiła? Rozumiem, że życie to nie sielanka ani ckliwy film, że z czasem najbliższe więzy się rozluźniają, ale… skąd ta przepaść i niemożność zrozumienia wzajemnych racji?

To ja się za mało staram czy to ona nie stara się w ogóle? Młode ptaki wyfruwają w świat, zakładają własne gniazda, wychowują swoje pisklęta. Naturalna kolej rzeczy. Sądziłam, że właśnie takiego życia mama dla mnie chciała. Dała pieniądze na studia i błogosławieństwo na pracę w mieście. Cieszyła się, gdy wychodziłam za mąż, płakała ze wzruszenia, gdy została babcią. Więc co się teraz stało, że nawet nie chce jej się poczytać Ani bajki na dobranoc?

Czuje się porzucona, niekochana, niedoceniona, samotna i stara, tak? I co ja mam z tym zrobić, jak jej pomóc? Przenieść się do niej? Gdzie się pomieścimy? Jak byliśmy u niej w święta, już po dwóch dniach miała nas dosyć i czuła się zmęczona, co wytknęła mi z pretensją, zaznaczając, że to ostatnie święta, jakie robi. A czy ja jej kazałam? Chciałam pomóc – odmówiła. A na sugestię, że kiedyś tam mogłaby zamieszkać z nami na stałe, aż się żachnęła.

Czy możesz powiedzieć, co tu jest, u licha, grane?

– Prędzej do domu opieki się przeniosę, niż będę żyć na waszej łasce!

Nie zdziwiłam się, wiem, że lubi swoją niezależność, ale żeby zaraz… na łasce?

Coraz częściej myślę, że to kwestia wieku, którego mama nie akceptuje. Nie pasuje jej bycie kobietą po sześćdziesiątce. Ale czy to moja wina, że się starzeje, że jej uroda więdnie, ciało słabnie? Może umysł też?

Podobno ludzie z wiekiem się zmieniają, nabierają fobii, manii, stają się przewrażliwieni, wyobrażają sobie nieistniejące zagrożenia, tworzą własne światy zdarzeń. Nie wiem…

Mimo wszystko mama jest chyba za młoda na demencję. Może po prostu samolubnie wyładowuje na mnie swoje frustracje i nie zważa na to, jak wielką robi mi przykrość tekstami: „mogłabym umrzeć i pies z kulawą nogą by się nie zainteresował”.

Co się z nami porobiło? Kiedyś potrafiłyśmy gadać całymi godzinami o jej sprawach, o moich sprawach, o naszych wspólnych sprawach, bo po śmierci taty miałyśmy tylko siebie; kiedyś rówieśnicy zazdrościli mi matki; kiedyś zięć ją uwielbiał, a ja traktowałam jak przyjaciółkę…

Teraz usłyszałam, że nigdy nie będziemy na tym samym poziomie.

Nie, nie miałam ani siły, ani nastroju, by z nią o tym rozmawiać, by próbować uzdrawiać nasze relacje. Bo żeby się udało, musiałby zostać spełniony warunek konieczny z mojego punktu widzenia, czyli musiałybyśmy spotkać się na tym samym poziomie. Porozumieć jak kobieta z kobietą, jak dwoje dorosłych ludzi, a nie jak matka z dzieckiem. Nie wiem, może tu tkwił szkopuł. Stałam się dorosłą kobietą, z własnymi opiniami, celami, priorytetami, wcale niełatwym charakterem, upartą, pewną siebie, pracowitą, sceptyczną z zasady, a zrazem racjonalną optymistką. Lubiłam samą siebie. Lubiłam osobę, na jaką wyrosłam.

W dużej mierze dzięki mojej matce, ale ona teraz chciała z powrotem dawnej córeczki – zapatrzonej w nią, mającej mamusię za ideał, niedostrzegającej jej wad, ustępującej dla świętego spokoju – czy chodziło o wyjazd na znienawidzoną działkę, czy wybór liceum, zwierzającej się jej z pierwszych miłosnych doświadczeń i słuchającej jej rad niczym wyroczni.

Cóż, dorosłam i nabrałam dystansu. Śmiałam widzieć jej wady, ważyłam się ją krytykować.

Nie dziś, nie teraz…

Przeprosiłam i poszłam się położyć do sypialni. Wstałam przed północą, żeby się umyć i przebrać w piżamę. Zamierzałam też pozmywać, ale… nadal mi się nie chciało.

Gdy następnego dnia wróciłam z pracy, ani trochę mnie nie zdziwiło, że brudne naczynia wciąż leżą w zlewie, a mamy nie ma.

Przez chwilę myślałam, że się obraziła i wyjechała bez pożegnania, jednak w pokoju gościnnym były jej rzeczy. Poza torebką, co oznaczało, że gdzieś wyszła.

Nie potrafiłam spytać wprost, kiedy zamierza wrócić do siebie. Bałam się afery i pretensji, że ją wyrzucam. Jednak kiedy wróciła i zaczęła się żalić, że samotne spacery to żadna przyjemność, lekko się zirytowałam.

– Chętnie spędziłabym z tobą cały wieczór, ale robota sama się nie zrobi. Gdybyś na przykład ugotowała obiad, hm? Nic wyszukanego, wiesz, co lubię, zupa ogórkowa i makaron w sosie pomidorowym… Miałabym jeden problem z głowy i mogłybyśmy gdzieś się wybrać tylko we dwie…

Jak zareagowała? Jak paniusia, która w życiu sama domu nie prowadziła.

– Ale ja nie mam z czego ugotować.

Dosłownie ręce opadały!

Czy ona mi robiła na złość? Czy naprawdę dopadło ją starcze zdziecinnienie?

– Rany, mamo, przecież możesz iść do sklepu, dam ci pieniądze…

– Nie wiem, gdzie jest ten sklep. Pewnie daleko. I nie po to do was przyjechałam, żeby ciężkie siaty dźwigać i za służącą robić! – rzuciła na koniec, na granicy płaczu.

Paweł, który akurat bawił się z Anią, wpadł do salonu i wziąwszy głęboki wdech, powiedział z wymuszonym spokojem:

– Mamo, z odciążeniem Moniki to nie jest taki zły pomysł. Gdybyś nam trochę pomogła, mielibyśmy wieczorem czas, żeby coś wspólnie całą rodziną zrobić.

Mama rozłożyła bezradnie ręce.

– Ale ja nie mam ciuchów roboczych.

– Nie martw się, Monika coś ci znajdzie.

– Miałabym się wcisnąć w jej ciuchy? Przecież to chudzina. Zobacz, jak toto wygląda. Tyle pracuje, że nie ma czasu normalnie zjeść.

Przecież chcieliśmy, żebyś poszła do restauracji z nami

Widziałam po minie Pawła, że ma dość. Teściowa przegięła. Do mnie też dotarło – po tej głupiej wymówce – że to taktyka, którą zamierza kontynuować, byle pozostać w centrum zainteresowania, byle kreować się na niewinną, a zarazem najbardziej pokrzywdzoną.

Ale stałam jak słup. Znów byłam małą dziewczynką, którą matka pyta, kogo bardziej kocha: mamusię czy tatusia. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Nie potrafiłam się jej postawić. Krzyknąć: basta. Wreszcie wydusiłam:

– Może jutro pójdziemy we czwórkę do restauracji? Nikt nie będzie musiał gotować…

Paweł odwrócił się na pięcie i wyszedł. Był wściekły. Nie tylko na mamę, ale i na mnie. Następnego dnia, kiedy już ochłonął, zadzwonił do mnie do pracy.

– Na czym stanęło?

– Powiedziała, że w restauracjach dają niezdrowe jedzenie.

Paweł zaklął, a potem stwierdził:

– I tak pójdziemy. Jeśli ona nie chce, pójdźmy we troje. Dziś, jutro i dopóki nie wyjedzie. Bądź egoistką. Jak ona. Masz moje poparcie.

Jak powiedział, tak zrobił. Odebrał Anię z przedszkola i w trójkę pojechaliśmy do restauracji. Miło spędziliśmy czas. Bardzo miło, choć na mojej radości małym cieniem kładła się świadomość, że mama siedzi sama w domu… Gdy wróciliśmy, powitała mnie miną, jakby jej ktoś umarł. Paweł zajął się Anią, żebyśmy mogły spokojnie porozmawiać. Chyba nadeszła pora, by oczyścić atmosferę. Może zaboli jak przy oczyszczaniu rany, ale potem powinno być lepiej – myślałam.

Niestety, mama nie chciała rozmawiać.

Nie jak dwie dorosłe osoby.

– Przyjechałam, żeby spędzić z tobą trochę czasu! – łkała. – A ty nic tylko latasz do pracy, krzątasz się, traktujesz mnie jak powietrze.

No i dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bo może to ona miała rację, a ja się myliłam? Może faktycznie na siłę starałam się jej coś udowodnić i to ja przesadzałam?

Zapomniałam, że w robieniu z siebie ofiary też była świetna. Podobnie jak w szantażach emocjonalnych. Jako dziecko i nastolatka nie widziałam tej skazy albo nie umiałam jej nazwać, ale całkiem możliwe, że właśnie ona nas rozdzieliła. Nie dawałam już sobą tak łatwo manipulować. Kocham mamę i zawsze będę jej wdzięczna. Dała mi życie, miłość, troskę, dom, bezpieczeństwo, ale już nie była dla mnie alfą i omegą, i nie będę tańczyć, jak mi zagra.

– Przecież mogłaś iść z nami do restauracji. Proponowałam.

– Proponowałaś i co? Zostawiłaś potem samą jak palec!

– Mamo… – westchnęłam.

– Wyjeżdżam z samego rana – przerwała mi; łzy magicznie obeschły. – Świetnie wam się żyje bez starego klamota. Więc się usunę.

Powinno mi ulżyć, ale nie ulżyło. Nie chciałam się z nią rozstawać w takim nastroju. Nic sobie nie wyjaśniłyśmy, chyba nawet sytuacja się pogorszyła. Ktoś musiał ustąpić, więc okej, skoro ona jest starsza, skoro to ona jest matką, a ja córką, i tylko tak chce nas postrzegać, ustąpię. Niech jej będzie, wezmę urlop i wybierzemy się gdzieś na wycieczkę.

– Bez łaski – skwitowała.

Wyjechała niemal o świcie. Pożegnała się z nami jak udzielna księżna, tylko dla Ani zrobiła wyjątek i czule ją wyściskała. Nie pozwoliła się też odwieźć na dworzec i wezwała taksówkę. Moja skrucha topniała jak masło na patelni, zmieniając się w złość. Nie zmierzałam jej błagać. Więcej, za te szopki, jakie odstawiała, obiecałam sobie, że pierwsza nie zadzwonię.

Po dwóch tygodniach byłam gotowa się złamać, ale wtedy sama się odezwała.

– Monisiu, córeczko! – zaćwierkała jak gdyby nic w słuchawkę. – Znajdźcie czas, proszę, i wpadnijcie do mnie w niedzielę na trzydaniowy obiad. Bardzo mi zależy. Chcę wam kogoś przedstawić. Bo wiesz… – zaśmiała się jak zawstydzona nastolatka – chyba wyjdę za mąż.

Rozmowa nie trwała długo, bo ucięła ją stwierdzeniem, że pogadamy w niedzielę.

A więc miałam rację. Ona chciała nam coś wyznać

Nic nie rozumiałam! Czyli te jej występy artystyczne podczas wizyty były „zmiękczaniem gruntu”? Bała się, że mogę mieć coś przeciwko jej mariażowi? To kim jest ten facet? Jak go poznała? Jaki jest? Za młody? Za stary? Za biedny? Za brzydki? A może za przystojny?

A może chodzi o kasę? Że niby będę się martwić o spadek po niej?

To niech mnie, cholera, wydziedziczy! Za kogo ona mnie ma? Za pazerną córkę czekającą na śmierć matki?

Spokojnie, Monisiu, tylko spokojnie…

Ślub? W tym wieku? A niech jej idzie na zdrowie. Może poczuje się młodsza, a tym samym szczęśliwsza. Od kiedy została młodą wdową, pojawiali się w jej życiu różni faceci i nawet jak mi się średnio podobali, nie wtrącałam się. Grunt, że nie kazała mi ich traktować jak tatusiów i że nie paradowali przede mną w samych gaciach, bo nigdy żaden z nich z nami nie zamieszkał. Tym bardziej teraz nie będę protestować, gdy każda z nas żyła na własny rachunek.

Niemniej jeśli jej wizyta miała taki ukryty cel, to naprawdę źle się działo między nami. Naprawdę bardzo oddaliłyśmy się od siebie, skoro ukrywała przede mną fakt istnienia narzeczonego. Nie chciała się zwierzać, okej. Nie chciała rady, też dobrze, uszanuję jej wybór. Ale czemu zamiast po prostu poinformować mnie o swojej decyzji, bawiła się w jakieś gierki?

I już nie wiem, czy bardziej się o nią martwię, czy bardziej jestem zawiedziona i rozżalona… Bo nawet jeśli celowo – acz pewnie nie do końca świadomie – zachowywała się podczas wizyty u nas jak kapryśna diwa, to kwestie, które mnie bolały w naszych relacjach, pozostały, bo narastały od lat. Czy da się je naprawić? Nie mam pojęcia. Potrzebujemy kompromisu, a tego bez dobrej woli obu stron nie osiągniemy. Jeśli tylko ja będę ustępować, wyciągać rękę do zgody, pierwsza dzwonić i przepraszać, choć nie czuję się winna…

Jeśli to się będzie ciągnąć, to boję się, bardzo się boję, by słowa „kocham cię, mamo” nie stały się tylko pustym frazesem.

Modlę się o to, aby między mną a moją córką nigdy tak się nie porobiło. Byśmy zawsze mogły ze sobą szczerze rozmawiać i szukały wzajemnie kontaktu, bez względu na to, ile będziemy miały lat i jakie różnice nas podzielą. Abyśmy jako dwie dorosłe kobiety zawsze stały na tym samym poziomie…

Monika

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama