„Moje małżeństwa to dno. Pierwszy mąż zostawił mnie z dzieckiem, drugi miał podwójne życie, a trzeci porównywał do byłej”
„Nie mam szczęścia do mężczyzn. Każdy z nich zgotował mi z życia piekło. Jedyna dobrą rzeczą, którą zyskałam z moich fatalnych małżeństw, są moje dzieci. Wiem, że kochają mnie bezgraniczną miłością i nigdy nie zostawią mnie, jak każdy z tych bydlaków”.
- redakcja mamotoja.pl
Mówi się, że gdy Pan Bóg rozdawał rozum, niektórzy znaleźli się na końcu kolejki. Nie wydaje mi się, żeby to mnie dotyczyło, na pewno do czołówki się nie załapałam, ale gdzieś tam w solidnym środku… Za to jeśli Pan Bóg obdzielał nas porcjami rodzinnego szczęścia, o, to na pewno wzięłam jedną z ostatnich.
Pierwszy mąż był moją wielką miłością. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia w jego niebieskich oczach i chłopięcym uśmiechu, zresztą do końca rozbrajał mnie swoim urokiem. Nawet wtedy, gdy aż nazbyt dobrze wiedziałam, że za tym wdziękiem kryje się upojenie alkoholowe. To wódka czyniła go miłym, ciekawym, rozmownym facetem, na trzeźwo był raczej nie do zniesienia – zamknięty w sobie, obcy, daleki, zimny. Najgorsze, że od początku miałam tego świadomość i, co tu dużo mówić, tak bardzo mi to nie przeszkadzało.
Przeciwnie, pierwszy okres naszej znajomości to było jedno wspólne balowanie. Mój mąż nie był daleki i zimny, bo był wiecznie pijany. Ja też. Byliśmy młodzi, mieliśmy wolne zawody, i to takie, w których alkohol piło się na porządku dziennym (i nocnym). Wyzwalał kreatywność, eliminował stres, dodawał pewności siebie i odwagi. Piliśmy wszyscy, wydawaliśmy się sobie bardzo artystyczni, nowocześni, niekonwencjonalni. Karnawał miał trwać wiecznie, ale oczywiście tak nie było. Zaszłam w ciążę, więc otrzeźwiałam. Przestałam uczestniczyć w nocnych balangach, zaczęłam dostrzegać powagę sytuacji. Ale wtedy jeszcze nie było tak źle. Andrzej się cieszył, że zostanie ojcem, i bardzo swój nałóg kontrolował. Rzecz jasna o nałogu w ogóle nie było mowy, całe to picie to przecież tylko zabawa, z której w każdej chwili można wyjść, pożegnać się, zamknąć drzwi, zacząć nowe życie.
Urodził nam się syn. Klapki z oczu opadły mi ostatecznie, gdy raz zostawiłam dziecko pod opieką Andrzeja. Szczęśliwie na krótko. Zrozumiałam, że dalej tak się nie da. Usiłowałam wymóc na mężu kurację, ale bezskutecznie. Traciłam go. Popadał w ciągi, podczas których znikał na wiele dni. Wydzwaniały jakieś kobiety. Brakowało pieniędzy. Płakałam i błagałam, żeby się opamiętał. Wszystko na próżno. Zdecydowałam się odejść. Nie na zawsze – miałam jeszcze nadzieję.
Po co się łudziłam?
Jakże byłam naiwna! Andrzej natychmiast zamieszkał z naszą wspólną koleżanką. Bawili się dalej. Ja tymczasem wróciłam do rodziców, którzy rozłożyli bezradnie ręce i uznali, że sama sobie jestem winna. Nie mieli w mieszkaniu zbyt wiele miejsca. Umieścili mnie z dzieckiem w maleńkim pokoiku, a sami przenieśli się do dużego, który od tej pory pełnił funkcję ich sypialni, stołowego i salonu. Przemieszkaliśmy tak cztery lata, bezustannie wchodząc na siebie. Nie sprzyjało to utrzymywaniu dobrych stosunków.
Odeszłam z pracy, bo nie byłam w stanie widywać się z Andrzejem i jego dziewczyną. Nie miałam żadnych stałych dochodów. Popadłam w ciężką depresję. Punktem krytycznym była śmierć Andrzeja – zmarł na atak serca, nie dożywszy nawet czterdziestki. Co tu mówić, zapił się na śmierć. Ja jednak musiałam żyć – dla naszego syna. To wtedy nauczyłam się robótek ręcznych. Dziergałam swetry, szaliki, czapki. Uspokajało mnie to, koiło nerwy, mogłam bez końca wywijać drutami, a przy okazji coś zarabiałam. Okazało się, że mam talent – moje wyroby szły w butikach za dobre pieniądze. Powoli dochodziłam do siebie.
To były czasy, kiedy powstawało wiele firm cateringowych. Razem z dwiema znajomymi założyłyśmy taki biznes. Zaczęłyśmy od drobnych zleceń, ale szybko przybywało nam klientów. Dobrze nam szło. Wyprowadziłam się od rodziców i wreszcie stanęłam na nogi.
I wtedy pojawił się mąż numer dwa. Diabli go nadali. Wyglądał zresztą jak jeden z nich – brzydki, przysadzisty i niezgrabny. Całkowite przeciwieństwo Andrzeja. Ten zły wygląd najbardziej mnie jednak do Adama przekonał. Wydawało mi się, że ktoś tak szpetny, jeśli obdarzyć go miłością, będzie wdzięczny do końca życia. Poza tym miał w sobie dużo ciepła i serdeczności, był taki otwarty, uśmiechnięty, zwrócony ku ludziom. No i nie pił. A do tego wszystkiego był dobrze sytuowanym notariuszem…
Szybko zdecydowałam się na małżeństwo, zwłaszcza że bardzo pragnęłam drugiego dziecka. Zawsze marzyłam o córce i to pragnienie się ziściło. Wreszcie, pierwszy raz w swoim dorosłym życiu, poczułam twardy grunt pod nogami. Miałam czułego, kochającego męża, dwoje dzieci, własną nieźle prosperującą firmę. Byliśmy dobrze sytuowaną rodziną, której niczego nie brakowało.
W każdym razie tak mi się wydawało. Rzeczywistość okazała się zaskakująca. Adam miał jeszcze drugą rodzinę. Drugą kobietę i z nią dzieci. W pewnym momencie tamtej przestał odpowiadać status tajnej kochanki i zagroziła odejściem. Adam mnie porzucił, a ja znów zostałam sama.
„Nigdy, nigdy, nigdy więcej!” – krzyczałam w duchu, gryząc paznokcie i trzęsąc się jak galareta.
W tym czasie byłam już w wieku, kiedy kobiety stają się niewidoczne. Przezroczyste. Nigdy nie byłam specjalnie urodziwa, a przeżycia też wywarły piętno. Pochłonęły mnie dzieciaki i firma. Prosperowała tak dobrze, że mogłam samodzielnie i bez niczyjej łaski kupić dom w dobrej dzielnicy miasta. Pracowałam bardzo, bardzo ciężko, ale przynosiło mi to satysfakcję i ratowało nadszarpnięte poczucie własnej wartości.
– Przyjdź koniecznie na to spotkanie. Przyjdź! Tak cię proszę. W końcu to trzydziestopięciolecie matury. Dziesięć lat temu się wymigałaś, zrób to teraz. Ludzie się wykruszają… Sama się przekonasz, jak fajnie spotkać starych kumpli! Oni wszyscy cię pamiętają, pytają o ciebie – koleżanka z liceum tak się ekscytowała tym jubileuszem, że w końcu uległam. Rzeczywiście, co mi szkodzi. Poza pracą życia towarzyskiego nie prowadziłam.
Na jubileuszu spotkałam dawnego wielbiciela
Byłam dość zażenowana tym, jak się prezentuję po tych trzydziestu pięciu latach. W granatowej garsonce i białej koszulowej bluzce – prawie jak na maturze, ha, ha! Tyle że z hełmem przystrzyżonych włosów na głowie i kilkunastoma dodatkowymi kilogramami, o zmarszczkach nie wspominając. Czy pozostałe dziewczyny też zmieniły się w matrony ? Na pewno nie wszystkie. Zanim na dobre rozejrzałam się po sali, przysiadł się do mnie szpakowaty facet w modnym garniturze.
– Pewnie nawet nie pamiętasz mojego imienia. A ja się o ciebie biłem. I nawet poległem, choć mężnie walczyłem! – powiedział.
Faktycznie, nie miałam pojęcia, kim on jest.
– Robert Falkiewicz – przedstawił się mężczyzna.
Przypomniałam sobie wtedy miłego chłopca z ciemnymi lokami i wesołymi oczami. Rzeczywiście w szkole nie zwracałam na niego uwagi. Liczyli się wtedy wyłącznie koledzy starsi przynajmniej o dwa lata.
– Nic nie wiedziałam o żadnej bitwie… – powiedziałam.
– Tak, bo nawet na mnie nie spojrzałaś. A ja nie spuszczałem z ciebie oczu, zwłaszcza że siedziałem dwa rzędy dalej. Ty w środkowym, a ja od okna. Byłaś zawsze w aureoli światła. Karol powiedział, że masz krzywe nogi, więc mu przyłożyłem. Ale mi oddał, a był, cholera, większy!
Szybko wymknęliśmy się z imprezy. Wieczór kontynuowaliśmy u mnie. Robert miał pracę i dom w innym mieście. Spotykaliśmy się raz tu, raz tam. Poznałam nowych ludzi, weszłam w nowe środowisko. Dobrze mi to zrobiło.
Przystopowałam z pracą, coraz częściej powierzając firmę synowi. To, co się wytworzyło między mną a Robertem, było rodzajem przyjaźni. Fantastyczny układ na stare lata, myślałam. Będziemy się nawzajem wspierać. Ale nie, w małomiasteczkowym świecie, w którym był figurą, takie rozwiązania nie budziły przychylnych komentarzy. Postawił mnie pod ścianą. Małżeństwo i wspólne mieszkanie albo koniec z nami. Uległam.
Szybko zrozumiałam, że popełniłam błąd. Nie tylko dlatego, że sprzeniewierzyłam się własnym przysięgom. Pierwsza żona Roberta umarła kilka lat wcześniej. Gdy zostałam drugą żoną, byłam z nią bezustannie porównywana. Przede wszystkim przez niego samego. Gorzej wyglądałam, nie byłam taka ładna, zadbana, elegancka. Niewystarczająco dbałam o męża, zdarzyło mu się nie znaleźć pod ręką uprasowanej koszuli. Miałam inne sympatie polityczne. Gorzej gotowałam. Nie prowadziłam domu na wystarczająco wysokim poziomie. Nasze przyjęcia nie udawały się tak bardzo jak dawniejsze. Goście wcześniej wychodzili…
– Właściwie dlaczego w ogóle się ze mną związałeś? – pytałam. – I do tego jeszcze ożeniłeś? Przecież ty mnie chyba nawet nie lubisz. Drażnię cię.
– Ożeniłem się z tobą dlatego, że jeszcze w liceum postanowiłem sobie, że kiedyś zostaniesz moją żoną.
Kpina? Wyraz ambicjonalnej dewiacji? Życiowa pedanteria?
Nie było nam dane zostać dla siebie oparciem na stare lata. Uciekłam do swojego domu i swojego życia. Jak zaniemogę, zatrudnię pielęgniarkę, trudno. Będzie mnie stać. No i mam dzieci. To jest moja porcja szczęścia. W końcu trudno narzekać. Tylko…
Moja siostra jest w związku małżeńskim od prawie czterdziestu lat. Jak jej się to udało? Jak się udaje innym? Mam pecha? Cierpię na syndrom ofiary? Podejmowałam zbyt lekkomyślne decyzje? Moje życie chyli się ku końcowi, a ja wciąż tego nie wiem, wciąż szukam odpowiedzi. Dlaczego?
Danuta, 56 lat
Czytaj także:
- „Kocham moje dzieci, ale czasem marzę, żeby zniknęły. Nawet jak jestem chora, to skaczą mi po głowie i krzyczą, że chcą jeść”
- „Adoptowałam córkę mojej nieodpowiedzialnej siostry. Zawistni sąsiedzi wytykają mnie palcami, bo myślą, że zrobiłam to dla pieniędzy”
- „Cieszyłam się na ślub i dziecko, ale Krzysiek miał inne zdanie. Zachciało mu się być wolnym strzelcem i zostawił mnie z brzuchem”