„Musiał wydarzyć się dramat, żeby moje dziecko otrzymało prawdziwą pomoc”
Kaja od małego była inna. Bardzo nieśmiała, jakby wycofana. Nie chciała bawić się z innymi dziećmi, płakała, gdy na chwilę straciła mnie z oczu. Wszyscy wokół pocieszali mnie, że jak trochę podrośnie, to jej to minie, ale ja przez skórę czułam, że nie będzie tak pięknie. Matki wiedzą takie rzeczy…
Moje przeczucia niestety się sprawdziły. Problemy Kai rosły razem z nią. Nie potrafiła odnaleźć się wśród rówieśników. Nie miała przyjaciół, w szkole siedziała sama w ławce. Dzieci uważały ją za dzikuskę i odmieńca, więc się z niej wyśmiewały i wytykały palcami. Reagowała najpierw płaczem, a potem, gdy to nie wystarczało, agresją. Nie było tygodnia, by nie wzywano mnie lub męża do szkoły. „Pani córka uderzyła koleżankę! Popchnęła kolegę! To niedopuszczalne! Nie będziemy tolerować takiego zachowania w naszej szkole” – słyszeliśmy od wychowawczyni. Oboje z Arturem próbowaliśmy się dowiedzieć od Kai, dlaczego to zrobiła, ale nie potrafiła odpowiedzieć. Myślę, że nawet jej to nie obchodziło.
Tamte niby poszkodowane dzieci były wygadane, bezczelne i potrafiły kłamać jak z nut. A Kaja? Na wszelkie pytania odpowiadała… milczeniem. Nie potrafiła się bronić. Po prostu stała i słuchała oskarżeń. Choć więc to ona była ofiarą, wina za konflikty w szkole spadała na nią. Mieliśmy opinię rodziców, którzy nie potrafią zapanować nad własnym dzieckiem. Pedagog szkolny przeprowadził z nami chyba z dziesięć rozmów na temat wychowywania dzieci. Był bardzo przekonujący, więc uwierzyliśmy z mężem, że zachowanie Kai wynika wyłącznie z naszych błędów wychowawczych. Od tamtego czasu godzinami analizowaliśmy, co zrobiliśmy źle, i staraliśmy się to naprawić. Ale choć stawaliśmy na głowie, zachowanie Kai się nie zmieniało.
Wciąż była osamotniona
Gdy córka skończyła czwartą klasę, postanowiliśmy przenieść ją do innej szkoły. Mieliśmy już dość tego ciągłego obwiniania i nas, i jej za całe zło, które się tam dzieje. Chcieliśmy zacząć wszystko od początku. W nowej placówce od razu opowiedzieliśmy pani pedagog o problemach Kai. Była zdziwiona i oburzona, że jej poprzednik nie wysłał Kai do poradni psychologicznej. Natychmiast postanowiliśmy to nadrobić.
– Córka ma duże problemy w komunikacji. Ale spokojnie, poradzimy sobie z tym – usłyszeliśmy od pani psycholog.
– Naprawdę? – ucieszyłam się.
– Naprawdę. Musi tylko przejść odpowiednią terapię. Najlepiej prywatnie, bo wizyty refundowane będą odbywać się zbyt rzadko – zawiesiła głos.
– Niech będzie prywatnie. Byle tylko ta terapia pomogła – wtrącił się mąż.
Duży koszt słabych efektów
Od tamtego czasu woziliśmy Kaję raz w tygodniu na 45-minutowe sesje u pani psycholog. Za każdą płaciliśmy 150 zł. Mimo że oboje pracowaliśmy, był to dla nas duży wydatek. Nie było jednak innego wyjścia. Najważniejsze było dobre samopoczucie córki. A ona, ku naszej radości, lubiła te wizyty. Minął rok terapii, potem drugi…
Zachowanie córki nieco się poprawiło. Na zaczepki w szkole nie reagowała już agresją. Nadal jednak nie potrafiła odnaleźć się wśród rówieśników. Zapisywaliśmy ją na wszystkie zajęcia, jakie sobie tylko wymyśliła. Były tańce, jazda konna, gra na gitarze, kółko fotograficzne… Mieliśmy nadzieję, że w końcu znajdzie przyjaciół. Ale nie. Wciąż była sama.
– Mamo, dlaczego ja ciągle nie mam przyjaciół? Co ze mną jest nie tak? Przecież się staram… – pytała zrozpaczona.
To samo pytanie zadawałam pani psycholog, do której woziliśmy ją na terapię.
– Musicie państwo być cierpliwi. Przełom nastąpi. Wcześniej czy później, ale nastąpi. Najważniejsze, że Kaja robi postępy – odpowiadała za każdym razem i kasowała kolejne 150 zł. Wierzyliśmy jej, więc czekaliśmy i płaciliśmy… Dziś zadaję sobie pytanie, czy naprawdę nie zorientowała się, co dolega naszej córce, czy po prostu specjalnie wodziła nas za nos, żeby zarobić… W tamtym czasie jeszcze można było dość szybko dostać się z dzieckiem do psychiatry. Była szansa na diagnozę.
Nie byliśmy już w stanie płacić za terapię
Potem nadeszła pandemia i wraz z nią finansowy krach. Przynajmniej w naszej rodzinie. Najpierw stracił pracę mąż, wkrótce po nim ja. Artur co prawda szybko znalazł nowe zajęcie, ale dosłownie za grosze. Pod koniec kwietnia nie byliśmy w stanie związać końca z końcem. Kredyt na mieszkanie pochłaniał połowę jego zarobków. A gdzie reszta? Stało się jasne, że choćbyśmy nie wiem jak zaciskali pasa, nie zdołamy dłużej płacić za terapię córki. Powiedzieliśmy o tym pani psycholog.
– Szkoda, Kaja naprawdę robiła postępy. Teraz wszystko zostanie zaprzepaszczone – skrzywiła się.
– Ale nas naprawdę nie stać… Może gdyby pani obniżyła cenę, to byśmy uciułali na jedno, dwa spotkania w miesiącu.
– Słucham? Chyba pani żartuje! Wszyscy podnoszą ceny, a nie obniżają. Na nasze usługi jest teraz bardzo duży popyt. Wielu ludzi nie radzi sobie w nowej rzeczywistości – prychnęła.
Terminy są za dwa albo trzy lata?!
Byliśmy z Arturem załamani. Ale nie zamierzaliśmy się poddawać. Przez następne dni obdzwanialiśmy poradnie zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży, które świadczą usługi w ramach NFZ. Łudziliśmy się, że może tam uzyskamy dla córki jakąś pomoc. Nic z tego. Wszędzie słyszeliśmy, że nie ma wolnych terminów na najbliższe dwa, a nawet trzy lata, i że jeśli zależy nam na szybkiej terapii, musimy zapłacić. Ile? 180 zł za spotkanie z psychologiem i 400 zł z psychiatrą.
– Płaciliśmy ponad dwa lata! Teraz nas już na to nie stać! Nie rozumie pani? – wrzasnęłam w trakcie kolejnej bezowocnej próby zapisania Kai na wizytę.
– Przykro mi, takie są realia – odparła.
– Nic na to nie poradzę. A tak po cichu pani powiem, że na szybką pomoc w ramach ubezpieczenia można liczyć właściwie tylko w kryzysowych sytuacjach. Na przykład po nieudanej próbie samobójczej – usłyszałam.
– Czyli co? Mam powiedzieć córce, żeby się nałykała prochów? Albo podcięła sobie żyły?! Tak na niby? Przecież to jakiś absurd! – wrzasnęłam i się rozłączyłam.
Ze złości aż się trzęsłam. Gdy już trochę ochłonęłam, postanowiłam porozmawiać z Kają.
Mamo, poradzę sobie
Musiałam przecież jej powiedzieć, że nie będzie już chodzić do pani psycholog. Ani tamtej, ani żadnej innej. Kaja przyjęła to, o dziwo, spokojnie.
– Nic nie szkodzi. Nie martw się, poradzę sobie – machnęła ręką.
– Na pewno? Pamiętaj, że zawsze możesz porozmawiać ze mną albo z tatą – chciałam ją przytulić, ale się odsunęła.
– Przecież wiem – odparła i poszła do swojego pokoju.
Dwa tygodnie później znaleźliśmy ją nieprzytomną w pokoju. Obok leżało puste opakowanie po lekach przeciwbólowych. Córka trafiła do szpitala dziecięcego. Chcieliśmy być przy niej, ale ze względu na przepisy sanitarne nie wpuszczono nas do środka. Mogłam ją odwiedzić dopiero następnego dnia, gdy dostałam ujemny wynik testu na covid. Przez te kilkanaście godzin omal nie pozabijaliśmy się z mężem. Obwinialiśmy się nawzajem o to, co zrobiła Kaja. Wyrzucaliśmy sobie, że nie przyszło nam do głowy sprzedać jakichś wartościowych rzeczy z domu, żeby opłacić jej terapię, że zawiedliśmy, nie stanęliśmy na wysokości zadania. Gdy już nieco się uspokoiliśmy, obiecaliśmy sobie, że pozbędziemy się samochodu, cennych pamiątek rodzinnych, a nawet obrączek ślubnych, żeby tylko pomóc córce.
Jak ona mogła to zrobić?!
Do końca życia nie zapomnę tamtej wizyty w szpitalu. Córka leżała na sali sama. Blada, wyczerpana. Gdy ją zobaczyłam, to aż mi się serce ścisnęło.
– Dziecko, przepraszam… Zawiedliśmy cię z tatą… Nie wiedzieliśmy… Ale to się już nigdy nie powtórzy. Sprzedamy wszystko… – zaczęłam tłumaczyć.
– Spokojnie mamo… – przerwała mi. – Tak naprawdę nie chciałam się zabić… Wiedziałam, że mnie odratują.
– Słucham? To dlaczego? Po co? – patrzyłam na nią zdumiona.
– Pamiętasz, jak jakiś czas temu kłóciłaś się przez telefon z jakąś kobietą z rejestracji? No wtedy, jak szukałaś dla mnie
pomocy?
– Z wieloma się wtedy kłóciłam.
– No tak, ale tamtą zapytałaś, czy córka ma się prochów nałykać, żeby trafić pod opiekę specjalisty…
– O Boże, słyszałaś to?
– Trudno było nie słyszeć. Wrzeszczałaś na cały dom! I pomyślałam sobie wtedy, że to dobry sposób na ominięcie kolejek. Znalazłam tabletki i…
– Ależ dziecko, to było bardzo ryzykowne… I głupie! Jak mogłaś!? – byłam w takim szoku, że ledwie mówiłam.
– Wiem, mamo… I przepraszam… Ale ja naprawdę chciałam się wreszcie dowiedzieć, co ze mną jest nie tak. Mam już dość takiego życia… Już był u mnie psycholog, jeszcze dzisiaj odwiedzi mnie psychiatra. Takie są procedury… A pielęgniarka powiedziała, że jak już dostanę się w te tryby, to mnie nie wyrzucą. Będę pod opieką przez cały czas. Musisz tylko podpisać różne zgody – uśmiechnęła się.
Nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz tak się uśmiechała…
Zszokowana zadzwoniłam do męża i opowiedziałam mu o wszystkim.
– Jak to komuś opowiem, to mi chyba nie uwierzy – wykrztusił.
Przewidywania Kai się sprawdziły. Z oddziału ogólnego trafiła na psychiatrię. Rozmowy z lekarzami, testy i w końcu diagnoza: zespół Aspergera, czyli mówiąc w skrócie, zaburzenie ze spektrum autyzmu.
– Córka naprawdę przez ponad dwa lata chodziła na terapię do psychologa? – dopytywał się psychiatra.
– Naprawdę. I pani psycholog ani razu nie zasugerowała wizyty u psychiatry. Stwierdziła tylko, że Kaja ma problem z komunikacją i że jej pomoże – odparłam zgodnie z prawdą.
– No cóż… Niektórzy nie powinni zajmować się terapią… Ale co się stało, to się nie odstanie. Najważniejsze, że w końcu trafiła do nas i że udało się postawić diagnozę. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach – westchnął.
W końcu znalazła przyjaciół
Miałam ochotę wyznać mu, do czego przyznała się córka, ale zrezygnowałam. Bałam się, że jak usłyszy, że próba samobójcza była tylko sposobem na ominięcie kolejki, przegoni nas na cztery wiatry.
Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Rówieśnicy córki zmagają się z coraz większymi problemami psychicznymi, bo izolacja im nie służy. A ona? Można powiedzieć, że w pewnym sensie odżyła. Już wie, dlaczego jest taka, a nie inna, i to dodało jej skrzydeł. Zwłaszcza gdy przeczytała, że na takie zaburzenia cierpiało wielu wybitnych ludzi. Godzinami rozmawia i pisze w sieci z innymi dzieciakami z zespołem Aspergera. Z niektórymi już się nawet zaprzyjaźniła. Wreszcie ma to, czego chciała!
A mąż i ja? Uczymy się z internetu i od innych rodziców, jak postępować i pomagać dziecku z zespołem Aspergera. I cieszymy się, że córka czuje się dobrze jak nigdy. Tylko kiedy przypomnimy sobie, jakim cudem została zdiagnozowana, to nam się włos na głowie jeży…
Monika
Przeczytaj także: