„Po ślubie mąż przestał o siebie dbać, a ja nie wiedziałam, jak mu pomóc. Dopiero wypadek córki uświadomił mu, ile może stracić”
Marek wciąż przybierał na wadze, ale niezbyt się tym przejmował. Nawet gdy się okazało, że ma kiepskie wyniki, nie próbował schudnąć. I już nie mógł nadążyć za naszą Monisią…
- redakcja mamotoja.pl
Gdy poznałam Marka, był raczej szczupłym facetem. Jadł na potęgę, ale nic nie było po nim widać. Wszystko dlatego, że się ruszał, spalał kalorie. Do ślubu regularnie chodził na siłownię i biegał.
Mąż przestał o siebie dbać
Po ślubie jakoś mu się jednak odechciało. Uznał chyba, że domowe obowiązki i praca to wszystko, na co go stać. Wracał więc zmęczony z roboty i opadał ciężko na fotel. Włączał jakiś film albo mecz i otwierał piwo do obiadu. Po obiedzie wyciągał z lodówki lody albo czipsy i przegryzał bezmyślnie.
– Chcesz? – pytał mnie co chwila.
– Nie, dzięki. Wiesz, ile to kalorii?
– Nigdy ich nie liczyłem i nie będę liczył. To dobre dla jakichś gogusiów. Ja tam problemów z wagą nie mam! To kwestia dobrej przemiany materii.
Niestety, przemiana materii zdradziła go jeszcze przed trzydziestką. Od dobrych trzech, czterech lat nie zrobił nic, żeby pobudzić metabolizm. Zupełnie stracił formę. Szybko okazało się, że facet, który kiedyś przebiegał dziesięć kilometrów, ma problemy z wejściem po schodach na szóste piętro, gdy zepsuje się winda.
– Co tak sapiesz? – pytałam, gdy zdarzyło nam się podbiec do autobusu albo gdy przekopywał działkę rodziców.
– Gorąco… – odpowiadał.
– I ciężko – klepałam go po rosnącym brzuchu.
Marek tył jak opętany, a im bardziej przybierał na wadze, tym mniej miał energii na ruch. Całkiem się rozleniwił.
Gdy dobił wieku chrystusowego, ważył sto piętnaście kilogramów. Jeszcze wtedy żadna refleksja nie nadchodziła.
– Chodź, przejdziemy się – zachęcałam.
– Nie chce mi się, Iwonka. Jestem zmęczony.
– Po czym? Jest sobotnie popołudnie. Wstałeś, zjadłeś śniadanie i pobawiłeś się chwilę z Moniką klockami.
– Jestem zmęczony po całym tygodniu. Daj odsapnąć. Same idźcie.
Zaczęłam się o niego bać
Jakby tego było mało, zaczął palić. W pracy dostał awans, więc narzekał na większy stres. Łagodził go właśnie w ten sposób – paląc i drinkując. Kiedy zrobili mu takie porządniejsze badania okresowe, okazało się, że już nie chodzi tylko o wygląd. Wtedy zaczęłam się o niego bać.
– Jezus, Marek, ty widziałeś, jaki masz cholesterol? A cukier… – powiedziałam, gdy przyniósł kartę z wynikami do domu.
– Oj, tam… Spokojnie, zbije się.
– Marek, ty musisz to zrobić teraz. Inaczej dostaniesz cukrzycy albo zawału.
– Nie strasz, Iwona, dobrze? Nie strasz – irytował się, jakbym to ja była winna temu zaniedbaniu.
To był bardzo kiepski okres w naszym małżeństwie. Marek był do niczego, nic mu się nie chciało. Wszystko go nudziło, męczyło, drażniło. Po prostu źle się czuł sam ze sobą, tylko nie chciał tego zrozumieć.
Nie nadążał też za dorastającą Moniką. Czterolatka uciekała mu na placu zabaw. Łapał zadyszkę nawet wtedy, gdy trzeba było stać i z podniesionymi rękoma asekurować ją w czasie zabawy na drabinkach. Przykro było patrzeć, jak inni ojcowie uganiają się w parku za dziećmi, a on siedzi na ławce i gapi się w komórkę.
Kiedy Monisia skończyła pięć lat, przyszedł czas, żeby nauczyła się jeździć na rowerze. Do tej pory śmigała na trójkołowym, ale już jej to nie wystarczało. Oboje z Markiem uznaliśmy więc, że już pora na dwa koła.
– Tylko jak my to zrobimy? Jak ją nauczymy? – pytałam męża.
– No, jak to jak? Tradycyjnie. Przyczepię jej kij i będę za nią biegał…
– Raczej chodził…
– Co masz na myśli? – obruszył się.
– Marek… Przecież tobie jest ciężko wstać z fotela.
– Dam radę. Chyba mnie trochę nie doceniasz, kochana… – aż poczerwieniał ze złości. Dalej nie uznawał faktu, że jest w fatalnym stanie.
– Skoro tak, to jedź do sklepu i kup taki uchwyt. Teraz już się nie wciska kijów, tylko się przykręca takie specjale drążki… Załatwisz to?
To był moment, który wszystko zmienił
Pojechał, kupił i na następny dzień zorganizował Moni lekcję jazdy na rowerze. Na początku szło nieźle, bo córka jeszcze nic nie umiała, więc w zasadzie nie ruszała z miejsca, a jedynie walczyła o utrzymanie równowagi. Mąż dreptał przy niej cierpliwie i ciągle jej coś podpowiadał. Mimo żółwiego tempa, w jakim toczyła się lekcja, po dziesięciu minutach na czole Marka pojawiły się pierwsze krople potu. Po piętnastu miał już mokrą koszulkę i zaczął dyszeć. No, a po dwudziestu Monia załapała podstawy i przyspieszyła. Patrzyłam więc, jak Marek zaciska zęby, żeby za nią nadążyć. Jak przebiera zwalistymi nogami, jak z każdym krokiem walczy o oddech i równowagę. W tamtej chwili trudno było powiedzieć, kto tu czego się uczy – ona jazdy na rowerze czy on biegu…
Marek już ledwo gonił nasze coraz bardziej rozbawione dziecko.
– Monia, czekaj… – sapnął do niej raz czy dwa, ale ona nie zwracała na niego uwagi. – Monia, zwolnij!
– Monika, stój. Zatrzymaj się, zrobimy przerwę! – zawołałam, ale ona dalej pedałowała.
Wtedy właśnie Marek potknął się i żeby nie wywrócić rowerka, puścił uchwyt. Kiedy Monika poczuła, że nic jej już nie spowalnia, pognała przed siebie. No, a mój otyły mąż już jej nie dogonił. Widziałam, jak próbuje, jak zbiera wszystkie siły, żeby sięgnąć za nią, ale się nie udało. W pewnym momencie całkiem stracił równowagę i z przerażoną miną runął do przodu.
– Marek! – krzyknęłam, a Monia obróciła się, żeby zobaczyć, co się stało. No i wtedy ona też wypadła z rytmu. Przy dużej prędkości zawinęła jej się kierownica i nasze dziecko poleciało do przodu. Prosto na te swoje biedne, małe i chude rączki.
Na początku nie wiedziałam, do kogo biec w pierwszej kolejności, ale krzyk Moniki szybko uzmysłowił mi, że to jednak ona jest w większej potrzebie. Znalazłam się przy niej w sekundę i pomagałam wstać. Złapałam ją za rękę, a ona wtedy krzyknęła tak, jakbym chwyciła ją rozgrzanymi do czerwoności obcęgami. Spojrzałam na jej przedramię i zakręciło mi się w głowie. Rączka w okolicach nadgarstka błyskawicznie napuchła. Córcia płakała z bólu.
Na szczęście mąż zachował zimną krew i szybko wziął ją na ręce. Zaniósł do samochodu, wsadził do fotelika i pojechaliśmy do szpitala. Tam natychmiast się nią zajęli. Zrobili prześwietlenie i zapakowali w gips, bo okazało się, że złamała sobie kość przedramienia. Na szczęście bez przemieszczeń.
– Po prostu kilka tygodni na temblaku i będzie po sprawie – uspokoił nas sympatyczny lekarz, a i Monika po podaniu środków przeciwbólowych odzyskała humor. Nawet zaczęły ją ciekawić szpitalne sprawy.
Mimo wszystko mąż i tak bardzo przeżył całe to zdarzenie. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak przygnębionego. Kiedy trzeba było działać, kiedy jechaliśmy do szpitala, to się trzymał, ale już na miejscu całkiem się rozkleił. Wyszłam do niego na chwilę z gabinetu, a on miał w oczach łzy.
Wreszcie coś zrozumiał!
– Ej, Marek. Spokojnie. Nic się wielkiego nie stało…
– Jak to nie? Przecież mogło się skończyć tragedią. Mogła sobie głowę rozbić…
– Przecież miała kask – uśmiechnęłam się.
– Nie o to mi chodzi. Powinienem ją chronić, dbać o nią. Jestem jej ojcem! Kto zadba o jej bezpieczeństwo jak nie ja? A przez to pieprzone sadło nawet nie mogę jej dogonić. Nieruchawy tłuścioch! Brzydzę się sobą – walił się ręką po nodze, jakby chciał się ukarać za to, co się stało.
– Nie przesadzaj. To był wypadek.
– Jakbym ważył trzydzieści kilo mniej, tobym ją dogonił. Nic by się wtedy nie stało…
– To schudnij. I już nie chodzi o ganianie za nią, ale o to, żebyś był dla niej zdrowy.
– Wiem, wiem.
– Pomogę ci z dietą, razem damy radę.
– Przepraszam cię, że tak długo wszystko olewałem. Wezmę się za siebie, obiecuję.
Myślałam, że to tylko takie gadanie, że to kwestia chwili, ale dziś mija rok od tej koszmarnej przygody, a Marek waży dwadzieścia pięć kilogramów mniej. Zapisał się na siłownię, a potem zaczął biegać i jeździć z nami na rowerze. Rzucił też palenie i bardzo rzadko pije. Mnóstwo czasu spędza z Moniką na dworze. Muszę przyznać, że odzyskał dawny wigor, ale i pogodę ducha, energię, którą pożytkuje na życie rodzinne. Znów jestem z niego dumna, znów mogę się nim pochwalić. No i wyniki ma wzorcowe. Ten wypadek kosztował nas mnóstwo nerwów, ale czasem trzeba szoku, by coś w kimś zmienić.
Iwona, 30 lat
Zobacz także:
- „Zaszłam w ciążę z najlepszym przyjacielem męża. Do końca życia będę żyła w strachu, że się wyda”
- „Nigdy nie widziałam siebie w roli matki, ale po śmierci męża poczułam co to samotność. Maryla wypełniła pustkę w moim sercu”
- „Pierwszy mąż bił mnie w brzuch, kiedy byłam w ciąży. Drugi znęcał się i nade mną i nad dziećmi”