Reklama

Jak ja mam się teraz zwracać do tych ludzi? Bo przecież nie „mamo” i „tato” – myślałam po pogrzebie. Nawet kiedy jeszcze żył mój mąż, takie słowa nie przeszłyby mi przez gardło. Rodziców ma się jednych, a moi są naprawdę wspaniali. Kiedy zabrakło Artura, dostałam od nich tak wiele miłości i wsparcia! A teściowie? Oni się ode mnie od razu odwrócili!

Reklama

Obwiniają mnie o śmierć syna

Wiem, że obwiniają mnie o śmierć swojego syna. Ale czemu ja niby jestem winna? Że poprosiłam go, aby zawiózł moim rodzicom prodiż, bo jak na złość mamie zepsuł się piekarnik, a musiała szykować ciasta na urodziny taty? Pewne, że miałam zamiar pomóc jej piec, ale ona już taka jest, że woli wszystko sama.

No więc Artur pożyczył auto teściów i pojechał. Ślisko było, a on się spieszył, bo chciał zdążyć wrócić do domu na jakiś mecz. Mówiłam mu:

– Obejrzysz sobie u moich rodziców, z tatą! – ale on wolał u siebie, bo mamy dużo lepszy telewizor.

No i dodał gazu tak, że wpadł w poślizg. Opony się temu przysłużyły. Dlaczego? Bo mojemu teściowi nie chciało się zainwestować w zimowe, tylko jeździł na letnich.

– Na to, co ja się przemieszczam, z domu do pracy i z pracy do domu, to mi w zupełności wystarczą! – mawiał.

No i pech chciał, że tamtego wieczoru Artur wziął akurat jego samochód! Bo mu się naszego nie chciało wyprowadzać z garażu, a ojca stał przed domem.

Mieszkaliśmy akurat u teściów, bo od nich było nam bliżej na naszą budowę. Ledwo zajęliśmy najmniejszy pokój, a już teściowa zaczęła narzekać, ile to prądu teraz więcej się zużywa, kiedy doszły w domu dwie osoby. A ile wody! Aluzję pojęliśmy natychmiast i Artur zapytał, ile powinniśmy jej płacić za gościnę. Nawet okiem nie mrugnęła, inkasując całkiem niemałe pieniądze, a przecież kiedy wcześniej, tuż po ślubie, mieszkaliśmy przez dwa lata u moich rodziców, nie brali od nas ani grosza! Ciągle powtarzali, że mamy inwestować w budowę.

– Na biednych nie trafiło – skomentowała to teściowa, pijąc do tego, że mój tata ma solidną wojskową emeryturę.

Bardziej martwili się o samochód

Już taka jest, materialistka. Nie zapomnę, co powiedziała, kiedy się dowiedzieliśmy o wypadku Artura.

– Samochodu nie ma, syna nie ma! – jakby to auto było najważniejsze!

Ale co tam, synów ma przecież jeszcze dwóch, a auto było tylko jedno.

Początkowo nawet teściowie sugerowali, że skoro to niby z mojej winy był ten wypadek, to powinnam… oddać im teraz swój samochód!

– Niedoczekanie! – wściekłam się.

Auto dostałam od rodziców, z okazji ukończenia studiów. Nie kupowaliśmy z Arturem drugiego, dla niego, bo jedno nam w zupełności wystarczyło.

Tuż po pogrzebie, zdruzgotana, przeniosłam się do rodziców. Koiłam swój ból otoczona ich czułą opieką. Oni wiedzieli, jak bardzo kochałam Artura i zdawali sobie także sprawę, że z teściami przez dwa lata małżeństwa nigdy nie nawiązałam dobrego kontaktu. Byli tak różni od mojego męża, że czasem zastanawiałam się, w jaki sposób jabłko mogło paść aż tak daleko od jabłoni?

Ale nadszedł dzień, gdy musiałam wrócić do teściów po rzeczy, swoje i męża. Rzeczy Artura… To dla mnie była jakaś kompletna abstrakcja, że one zostały, a jego już nie ma! Tuż po wypadku wzięłam ze sobą do rodziców tylko jeden jego sweter, jeszcze pachnący moim mężem, ciepły jak on kiedyś… Z tym swetrem spałam, wtulona w jego miękką wełnę.

Ledwo weszłam do domu teściów, zobaczyłam ojca Artura pijącego herbatę w kuchni i oniemiałam. „Czy on ma na sobie koszulę mojego męża?”. Nie mogłam w to uwierzyć!

– Grzebaliście w naszych rzeczach? – wykrzyknęłam wstrząśnięta.

Teściowa tylko ściągnęła usta.

– No, jemu to się już nie przydadzą! – stwierdziła tylko.

Czułam, jakby mnie okradziono

Weszłam do pokoju, który zajmowałam z mężem, czując się tak, jakby mnie okradli obcy ludzie. Szafa była kompletnie wybebeszona, półki Artura puste. Szok! Rozpłakałam się z rozpaczy i bezsilności. Wtedy poczułam na plecach czyjąś rękę. To był młodszy brat Artura, siedemnastoletni Romek. Podsuwał mi teraz moją ulubioną koszulkę męża.

– Uratowałem ją dla ciebie – szepnął, co wywołało u mnie jeszcze większe spazmy.

Dobry dzieciak! On jeden miał w tej rodzinie wrażliwość taką, jak mój Artur. Bo moim teściom z pewnością jej brakowało.

Jeszcze na grobie męża leżały pogrzebowe wieńce, kiedy jego rodzice sprzedali na części rozbite auto, po czym stwierdzili, że… należy im się spadek po synu!

Oczywiście, znam prawo i wiem, że jeśli nie ma w małżeństwie dzieci, to po jednym z małżonków dziedziczy nie tylko współmałżonek, ale i jego rodzice oraz rodzeństwo. Tylko… Dlaczego znowu się czułam, jakbym była okradana? Przecież oni nam nic nie dali! Na prezent ślubny dostaliśmy od nich mikser, a teraz wyciągali ręce po to, czego się z Arturem dorobiliśmy przez ostatnie dwa lata?

No cóż, ale prawo jest prawem. Zdawałam sobie sprawę, że ktoś musiał uświadomić teściów, co się im należy i strasznie się na to napalili. Jasne… Przecież z Arturem budowaliśmy dom i to na niego mieli chrapkę! Naprawdę nie wiedzieli, że wzięliśmy na tę budowę kredyt? Sądzili, że pieniądze spadały nam z nieba?

Przyszła więc do mnie pewnego dnia teściowa i powiedziała, że wynajęli z mężem prawnika, abym przypadkiem nie zaczęła coś kręcić, bo im się spadek po synu należy. A ja jej na to spokojnie odparłam, że nie ma sprawy, chętnie porozmawiam z tym ich prawnikiem i podzielę się wszystkim, co należało do Artura. Zadowoleni umówili więc spotkanie.

Przyszłam na nie z plikiem dokumentów. I przy tym ich prawniku uświadomiłam im, co dokładnie „odziedziczyli”.

– Działka budowlana jest tylko moja, po moich dziadkach, zapisana na mnie notarialnie jeszcze przed ślubem. Nie wchodzi do wspólnoty majątkowej – pokazałam akt notarialny.

Prawnik kiwnął głową i odłożył go na bok, a ja kontynuowałam.

Mieli chrapkę na nasz dom

– Na działce stoi parter wybudowanego wspólnie domu, wart ze 30 tysięcy. Tu jest kosztorys prac. Poza tym na budowę wzięliśmy z mężem w banku kredyt w wysokości 800 tysięcy złotych.

Kiedy teściowie usłyszeli o kredycie, miny im zrzedły, ale jeszcze nic nie powiedzieli. Chyba nie wiedzieli, co to dla nich dokładnie znaczy.

– Połowa z tego kredytu to zobowiązanie Artura, czyli 400 tysięcy złotych. Ja po nim dziedziczę 200 tysięcy do spłaty, a kolejne 200 tysięcy dziedziczycie wy, na spółkę z dwoma synami. A to oznacza, że musicie spłacić po pięćdziesiąt tysięcy każdy – wyrecytowałam.

– Jak to, spłacić?! – wykrzyknęła oburzona teściowa. – Przecież myśmy przyszli tutaj po spadek, a nie po długi!

– Ale długi także się dziedziczy! – pośpieszył z wyjaśnieniem adwokat. – Jeśli więc przyjmiecie państwo spadek po zmarłym synu, Arturze, to będzie pani miała z mężem do spłaty sto tysięcy złotych. A wasi synowie po 50 tysięcy każdy. Chyba że zrzekną się spadku.

Najmłodszy syn w ogóle nie przyszedł do kancelarii, bo przecież ma siedemnaście lat i był w szkole. Reprezentowali go teściowie i z góry było wiadomo, że to oni będą musieli spłacić jego zobowiązanie wobec banku. Czyli w sumie staną się nagle biedniejsi o… 150 tysięcy!

Średni syn, Konrad, kiedy usłyszał, że ma płacić, to aż się spocił. Przyszedł bowiem do kancelarii w bojowym nastroju, nakręcony przez rodziców, że mu „się należy” i przekonany, że wyjdzie z tego spotkania z takimi pieniędzmi, że od razu poleci kupić sobie wymarzony motor. A tutaj nagle zażądano od niego kwoty w wysokości jego trzyletnich zarobków!

– O ja cię kręcę! Mamo, w co ty mnie chciałaś wrobić? – klepnął się po udach, aż zadźwięczało. – Ja się stąd zmywam!

– My też już pójdziemy! – stwierdziła teściowa, łapiąc za rękę męża.

– Ale najpierw proszę się notarialnie zrzec spadku! – stwierdził ich adwokat.

Podpisali dokumenty i zmyli się jak niepyszni. A ja zostałam ze wszystkimi zobowiązaniami wobec banku...
Teraz, kilka miesięcy po śmierci mojego męża jakoś się pozbierałam. Z pomocą rodziców spłacam raty i czekam na decyzję banku, co zrobić z zaciągniętym kredytem. Wystąpiłam z pismem, że z powodu śmierci współkredytobiorcy chcę samodzielnie spłacać pożyczkę, lecz na dogodniejszych zasadach. Czy się na to zgodzą? Mam nadzieję, że tak, bo inaczej musiałabym sprzedać działkę po dziadkach z rozpoczętą budową, a tego bym nie chciała…

A teściowie? Odkąd zabrałam swoje rzeczy z ich domu, w ogóle się do mnie nie odzywają. Odpadł mi więc dylemat, jak się mam do nich zwracać. Kiedy spotkamy się przypadkiem nad grobem Artura, po prostu skinę im głową. Nic mnie już przecież z nimi nie łączy, tylko ta mogiła.

Patrycja, 29 lat

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama