„Teść chciał uczyć moje dzieci modlitw i wcisnął im jako prezent ten obrazek z zakonnicą. Gdyby wiedział, że uratował im życie”
Byłam zła na teścia, że wtrąca się w nasze sprawy. Nie tylko nalegał, abyśmy nauczyli synów modlitw, ale jeszcze przywiózł święty obraz, który miał zawisnąć w dziecięcym pokoju. Nie mogłam się na to zgodzić!
- redakcja mamotoja.pl
Wychowałam się w domu, w którym wiara katolicka traktowana była dość swobodnie. Obie z siostrą zostałyśmy co prawda ochrzczone, przyjęłyśmy Pierwszą Komunię Świętą, nawet sakrament bierzmowania, ale chyba to było wszystko, co łączyło nas z Kościołem. Świętowaliśmy oczywiście Boże Narodzenie, chodziliśmy ze święconką wielkanocną do kościoła, ale traktowaliśmy to raczej jako tradycję, a nie religijny obowiązek. Żadne z rodziców nie zmuszało nas do spowiedzi ani do chodzenia co niedzielę na mszę świętą. Oni sami zresztą też nieczęsto bywali na mszy.
I tak też było w moim już własnym domu, po zamążpójściu. Wprawdzie rodzice męża byli praktykującymi i dość żarliwymi katolikami, ale Witek, widząc mój stosunek do religii, nie zmuszał mnie do niczego.
Kilka lat po naszym ślubie teściowa nagle zmarła. Ojciec Witka bardzo przeżył śmierć żony, rozchorował się. Postanowiliśmy wziąć go do siebie na jakiś czas. Ja nie pracowałam, opiekowałam się naszymi synami, bo jak się okazało, nie mogli chodzić do przedszkola, byli alergikami, wciąż chorowali. Mogłam więc zająć się także teściem, którego lubiłam.
Po śmierci żony zaczął się zmieniać
Śmierć żony bardzo go zmieniła. Wiele czasu poświęcał na modlitwę, a gdy wydobrzał na tyle, że mógł sam wychodzić z domu, wstawał wcześnie rano i szedł na pierwszą mszę świętą, a nierzadko wieczorem jeszcze na ostatnią. Zaczął też jeździć na pielgrzymki. Nie było miesiąca, żeby nie uczestniczył w jakichś rekolekcjach czy dniach skupienia albo chociaż odpustach w różnych sanktuariach w całym kraju.
Oboje z mężem traktowaliśmy te jego wyjazdy trochę jako nieszkodliwe dziwactwo, zadowoleni, że czymś zajmuje sobie czas, jest wśród ludzi, co pozwala mu łatwiej przeżywać żałobę po ukochanej żonie.
Teść wrócił już do siebie, bo jak mówił, nie chciał dłużej sprawiać nam kłopotu, a poza tym tam mu było najlepiej. Ale często do nas wpadał na obiad, potem bawił się z wnukami, do których był bardzo przywiązany.
Któregoś popołudnia przyszedł znacznie wcześniej. Ułożyłam właśnie maluchy do popołudniowej drzemki i wzięłam się za szycie nowych firanek do ich pokoju. Teść czytał gazetę, popijając herbatę przy kuchennym stole.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć
Nagle poczułam na sobie jego wzrok, kątem oka zauważyłam, że przygląda się uważnie temu, co robię. Trwało to jakiś czas, wreszcie trochę zaniepokojona podniosłam na niego oczy, przerywając szycie.
– Tata ma do mnie jakąś sprawę? – uśmiechnęłam się zachęcająco.
– A co to takiego ładnego robisz? – odpowiedział pytaniem. – Wygląda jak welon panny młodej.
– To tylko nowe firanki do pokoju chłopców – roześmiałam się. – Podobają się tacie?
– Firanki… – zadumał się. – O nich pomyślałaś, ale o czymś znacznie ważniejszym, to już nie.
– O co tacie chodzi? – popatrzyłam na niego ze zdziwieniem.
– Zabawek tyle mają, książek, kolorowe mebelki, nowe firanki – wyliczał, patrząc mi w oczy. – A na ścianie nie wisi w ich pokoju Anioł Stróż.
Przyznam, że mnie zatkało. Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, jak dotąd nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby w dziecięcym pokoju wieszać obrazy. Tym bardziej święte. Poza tym, w całym mieszkaniu nie mieliśmy ani jednego tego rodzaju „dzieła”, bo ani ja, ani mąż nie czuliśmy potrzeby w taki sposób dekorować naszego gniazdka.
– U Witusia w pokoju zawsze wisiał poświęcony obraz, a jakże – mówił dalej teść. – Żeby chronić dziecko przed wszelkim złem – pokiwał głową. – A Antek i Michaś nie mają. Trzeba by im kupić. I modlitwy do Anioła Stróża też by ich wypadało nauczyć.
– Wie tata, że nigdy nie pomyślałam o takim obrazie – odparłam trochę zła, że teść wtrąca się w nie swoje sprawy. – Jakoś czasu i głowy do tego nie było. A modlitwa… – zastanowiłam się przez chwilę. – Przyjdzie pora, chłopcy podrosną, to się ich nauczy.
Prezent, którego nikt nie chciał
Synowie mieli dopiero cztery i trzy lata, zostali ochrzczeni jak należy, ale uważałam, że na inne sprawy związane z religią był jeszcze czas. Witek zgadzał się ze mną. Ale nie ich dziadek. I z kolejnej pielgrzymki przywiózł maluchom prezent.
Otwierając mu drzwi, ze zdumieniem patrzyłam na spory, płaski pakunek, jaki taszczył pod pachą.
– Przywiozłem moim wnukom ich Anioła Stróża – powiedział. – Poświęcony w sanktuarium, tylko teraz Witek musi porządny hak wbić i powiesić u maluchów w pokoju.
Z zadowoloną miną wręczył mi zapakowany w szary papier obraz. Rzuciłam mężowi szybkie spojrzenie, ale on tylko uśmiechnął się zaskoczony i uściskał ojca. Więc wypadało i mnie podziękować za ten nieoczekiwany i niechciany prezent.
– Niepotrzebnie sobie tata taki kłopot robił – pokręciłam głową. – To przecież ciężkie jest i na pewno sporo kosztowało.
– Co ty mówisz, dziewczyno, taki obraz wart jest każdych pieniędzy – roześmiał się teść. – Zwłaszcza że sam biskup go poświęcił, więc trzeba, żebyście go uszanowali i niech służy moim wnukom – wytarł wierzchem dłoni spocone czoło. – Ale napiłabym się jakiej herbaty z sokiem, bo rzeczywiście trochę się zmachałem.
Przy kolacji teść zaczął opowiadać o pielgrzymce, ile to autokarów i samochodów z całego kraju zjechało, jakie wielkie uroczystości były, i z jaką nadzieją ludzie w nich uczestniczyli.
– Wy też byście mogli kiedy pojechać – powiedział. – Dzieciaków bym wam popilnował.
– Ależ tato – uśmiechnęłam się się nieszczerze.– Przecież tata wie, że nie jesteśmy aż tak wierzący.
– O opiekę nad dziećmi i wszelkie łaski byście poprosili.
– My nie musimy o nic prosić, niczego nam nie brakuje – ani zdrowia, ani pieniędzy, mamy gdzie mieszkać, maluchy dobrze się chowają – wyliczałam coraz bardziej zirytowana.
– Trzeba prosić i modlić się nawet jak się zdaje, że niczego nie brakuje. Zawsze może się przytrafić coś złego, a strzeżonego Pan Bóg strzeże – westchnął teść. A potem głową wskazał obraz, który wciąż zawinięty w papier, stał oparty o ścianę. – A dzieci powinny mieć na ścianie swojego Anioła Stróża, żeby strzegł ich od złego.
Nigdy nie widziałam czegoś tak paskudnego!
Gdy późnym wieczorem rozpakowaliśmy z Witkiem obraz, aż jęknęłam. Wiedziałam, że go nie powieszę w swoim domu, a już tym bardziej u dzieci. To był prawdziwy koszmarek. Na tle rajskich widoczków stała kobieta w stroju zakonnicy z krzyżem w rękach. Być może była to jakaś święta, ale mnie przypominała ciotkę Irenę, o której mama zawsze mówiła, że ona to by swoimi grzechami mogła pół miasteczka obdzielić. Artysta, który namalował to dzieło, chyba nie grzeszył talentem, a na pewno miał problemy z doborem kolorów, bo obraz składał się głównie z kiczowatego błękitu, jarmarcznego różu i dużej ilości złota.
– Okropność! Aż oczy bolą – pokręcił głową Witek.
Zgodziłam się z nim i wsunęłam obraz w kąt przy drzwiach kuchni, z mocnym postanowieniem schowania go na pawlaczu w wolnej chwili.
Wolne chwile nie zdarzały się nam jednak często, więc obraz przeleżał tam przez cały tydzień.
Nadeszła sobota. Miałam więcej czasu, więc robiąc przedpołudniowe porządki, naszykowałam kilka rzeczy, żeby odłożyć je na pawlacz, pamiętając oczywiście o obrazie. Ale musiałam zaczekać na powrót Witka z pracy, żeby przyniósł z piwnicy drabinkę.
To był zwykły spacer
Po południu zabrałam dzieciaki na spacer do parku, korzystając z ładnego dnia. Pogoda jednak szybko się zmieniła, zaczął wiać silny wiatr, nadciągnęły deszczowe chmury i zanim wróciliśmy do domu, lunęło.
Widziałam, jak maluchy trzęsły się z zimna, bałam się, że skończy się to przeziębieniem. A że za najlepszą profilaktykę wszelkich jesiennych infekcji uważam sposób stosowany jeszcze przez moją mamę – herbatę z sokiem malinowym i gorącą kąpiel – zaraz po powrocie ze spaceru wpakowałam obu synów do wanny. Parząc herbatę, słyszałam ich radosne piski i śmiechy dochodzące z łazienki.
Kiedy zaniosłam im kubki z herbatą, pomyślałam, że po kąpieli z wielką przyjemnością wyciągnę się z nimi na tapczanie, puścimy sobie jakieś bajki, może nawet uda mi się zdrzemnąć. Przypomniałam sobie jednak, że obiecałam sąsiadce oddać książkę kucharską, którą ona z kolei pożyczyła od swojej mamy, a ta miała dzisiaj do niej przyjechać.
„Powinnam ją zaraz odnieść, bo potem, jak już się położę z chłopcami, nie będzie mi się chciało” – pomyślałam.
– Słuchajcie, chłopaki – powiedziałam, wchodząc do łazienki. – Popluskajcie się grzecznie jeszcze przez chwilę, macie tu herbatkę z soczkiem, a ja skoczę tylko obok, do pani Halinki, oddam książkę i zaraz wracam.
– Możesz wrócić za długo, my sobie urządzimy bitwę morską– odparł starszy synek, Antek.
– Obiecujecie, że będziecie grzeczni i nie rozchlapiecie wody? – upewniłam się jeszcze.
– Będziemy się bawić w piratów – potwierdził Michaś, pokazując na pływające po wannie plastikowe statki.
Wiedziałam, że nie mogę ich na długo zostawić samych, ale podanie książki nie zajęłoby mi więcej niż trzy, no, może pięć minut. Nic złego w tak krótkim czasie nie mogło się przecież wydarzyć. Wzięłam więc z półki w kuchni książkę i szybkim krokiem ruszyłam do wyjścia.
Potłuczone szkło
Sama nie wiem, jak to się stało, że zawadziłam brzegiem spódnicy o ten oparty o ścianę przy drzwiach obraz ze świętą. Materiał zaczepił się o ramę, a gdy szarpnęłam niecierpliwie spódniczkę, obraz przewrócił się, szybka rozbiła się, a kawałek szkła odprysnął od posadzki i wbił mi się w nogę.
Krzyknęłam, zabolało jak diabli. Odłożyłam książkę, musiałam wyjąć ten kawałek szkła z nogi, przemyć ranę, zrobić sobie opatrunek… Otworzyłam szafkę z apteczką, pęsetą zaczęłam wyciągać okruch szkła.
Udało mi się oczyścić ranę, właśnie przemywałam ją spirytusem, gdy usłyszałam krzyk z łazienki.
– Mamo, Misiek nie chce wypłynąć – wołał Antek. – Chodź tu, bo sam nie mogę go wyciągnąć…
Jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co syn mówił, pobiegłam szybko w stronę łazienki, tak, jak tylko pozwoliła mi na to boląca noga. Otworzyłam drzwi i zamarłam.
W wannie siedział tylko Antek, ciągnąc za rękę leżącego pod wodą braciszka. Rzuciłam się w ich stronę, wyciągnęłam Michasia. Zaczęłam robić mu sztuczne oddychanie, modląc się, sama nie wiedząc do kogo, żeby mały odzyskał przytomność. Po chwili odkaszlnął, wypluł wodę i rozpłakał się.
Podniosłam go, okryłam ręcznikiem i przytulając, popatrzyłam na siedzącego w wannie Antosia.
– Co tu się stało? – spytałam, a słowa ledwie przechodziły mi przez zaciśnięte gardło.
– Ja wygrałem bitwę, okręt Miśka poszedł na dno, no i on też musiał utonąć, bo był kapitanem – odpowiedział mały, rozmazując łzy na policzkach.
– Ale tylko na chwilę miał utonąć, nie na długo – pociągnął żałośnie nosem.
Pomogłam mu wyjść z wanny, podałam ręcznik i zabrałam obu chłopców do salonu. Przyszło mi do głowy, że może powinnam wezwać pogotowie, jednak mały doszedł już całkiem do siebie, oddychał normalnie, był tylko przestraszony.
Gdy przechodziliśmy obok kuchni, pod moimi stopami zazgrzytało rozbite szkło. Spojrzałam na podłogę, obraz od teścia wciąż tam leżał, wokoło walały się kawałki rozbitej szybki.
Gdyby nie ten cholerny obraz, mój syn mógłby umrzeć
Nagle zrobiło mi się gorąco. Dotarło do mnie, że gdybym wyszła z domu i poszła do sąsiadki, nie zdążyłabym wrócić na czas, aby uratować dziecko, które prawie utopiło się w wannie. Gdyby nie ten obraz, nie ten kawałek szkła, który wbił mi się w nogę, Michaś prawdopodobnie już by nie żył.
Rozpłakałam się. Jak mogłam być tak lekkomyślna, jak w ogóle mogło mi przyjść do głowy zostawić dzieci same w wannie nawet na krótką chwilę. Ten obraz zatrzymał mnie w domu. Nie pozwolił wyjść. To cud?
Rozsądek mi mówił, że to tylko zwykły przypadek, zbieg okoliczności, ale gdzieś w głębi duszy czułam, że się mylę. To był znak dany mi od Boga.
Dobrze, że usiadłam na tej sofie razem z chłopcami, bo nogi miałam jak z waty. Wciąż myślałam o tym, co by się stało, gdybym na tę chwilę wyszła z domu. A przecież chłopcy nieraz bawili się w wannie, czasami przez dłuższą chwilę. Ja w tym czasie krzątałam się po mieszkaniu, przygotowywałam dla nich kolację, ścieliłam łóżka. Nigdy nic się nie wydarzyło. Ale tym razem chciałam wyjść z mieszkania…
Nie wyniosłam obrazu na pawlacz. Gdy chłopcy oglądali dobranockę, ostrożnie wyjęłam z ram odłamki szkła. Pomyślałam, że po niedzieli zaniosę go do szklarza. A na razie, niech zawiśnie u synów w pokoju tylko w samych ramach.
Przypilnowałam, żeby jeszcze tego samego wieczoru Witek znalazł czas, żeby zamontować w pokoju dziecinnym mocny hak. A potem sama powiesiłam na nim obraz.
– Widzę, że Anioł Stróż wisi na swoim miejscu – wykrzyknął teść, gdy jak zwykle przyszedł do nas nazajutrz na niedzielny obiad. Widać było, że jest zadowolony. – W domu jest potrzebny ktoś, kto nas strzeże od złego, a zwłaszcza czuwa nad dziećmi – powiedział i spojrzał na mnie tak, jakby wiedział, co stało się w łazience.
Opuściłam głowę. Wciąż męczyło mnie poczucie winy za to, że chciałam zostawić dzieci same i wyjść z mieszkania. Byłam taka bezmyślna!
Westchnęłam, objęłam teścia mocno i ucałowałam.
– Dziękuję ci, tato, za ten obraz – szepnęłam mu do ucha. – Dobrze zrobiłeś, że go nam podarowałeś. Zostanie u nas na zawsze, obiecuję.
Sylwia
Zobacz także:
- „Teściowa nalegała, żebym usunęła ciążę – dla niej Misia była >>galaretą bez czucia
- „Była synowa robi wszystko, by wnuki o mnie zapomniały. Na alimenty mojego synka umiała naciągnąć, a mnie mówi, że jej nie szanuję!”
- „Niektórzy uznają mnie za morderczynię własnego dziecka, ale nie czuję się winna. Zaoszczędziłam synkowi bólu”