„Podejrzany typ zaczepiał na placu zabaw dziewczynki – musiałam działać! Przez własną głupotę sama mogłam trafić do więzienia”
Muszę coś zrobić, żeby oni mi w końcu uwierzyli – szepczę kolejny raz, wyglądając przez firankę. „Przecież nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego! Ten człowiek naprawdę jest podejrzany! Niestety – o tym na razie wiem tylko ja”. Tak było przynajmniej wówczas, gdy o tym myślałam po raz pierwszy.
- redakcja mamotoja.pl
Sprowadziliśmy się na to osiedle w zeszłym roku. Długo wybieraliśmy, ale złego słowa teraz nie powiem – to osiedle jak ze snów. Nowe budownictwo, sami młodzi ludzie wokół, teren ogrodzony, strzeżony, po drugiej stronie ulicy szkoła, przedszkole, sklepy – po prostu spełnienie marzeń każdego młodego małżeństwa. I wszystko rzeczywiście byłoby idealnie, gdyby nie ta jedna rzecz. A w zasadzie ten jeden człowiek.
Od razu wydał mi się podejrzany
Zwróciłam na niego uwagę kilka dni po tym, jak się wprowadziliśmy. Ustawiałam właśnie coś na parapecie i przypadkowo wyjrzałam przez okno. Mój wzrok padł na znajdujący się poniżej plac zabaw. Młody mężczyzna w skórzanej kurtce zagadywał właśnie jedną z dziewczynek, na oko siedmioletnią. Mała najwyraźniej była dobrze wyszkolona przez rodziców, bo już po chwili usłyszałam dziecięcy głosik:
– Maaaamo! Ten pan mnie zaczepia, a mnie przecież nie wolno rozmawiać z obcymi panami!
Wołana „mama” na te słowa natychmiast poderwała się z piaskownicy, gdzie najwyraźniej pilnowała młodszej pociechy, ale mnie znacznie bardziej interesowało zachowanie mężczyzny w skórzanej kurtce. Kiedy tylko zobaczył, że „mama” podchodzi do niego i dziewczynki – odwrócił się na pięcie i szybko oddalił się w kierunku wyjścia.
Niemożliwe, żeby intuicja mnie zwiodła. Obserwowałam całą sytuację od początku. Od razu poczułam, że coś jest na rzeczy. Zachowanie mężczyzny było bardzo nienaturalnie!
Mąż stwierdził, że przesadzam
Tego wieczora, kiedy mąż wrócił z pracy, relacjonowałam mu podekscytowana:
– Tomek, musimy bardzo uważać na bliźniaki! Dziś na placu zabaw widziałam… pedofila!
Jeśli potraficie sobie wyobrazić, jak wygląda mężczyzna, który usłyszał na przykład, że na ten dzień w okolicy jego domu przewidywany jest przelot ufo albo coś równie absurdalnego, to taką właśnie minę zrobił mój mąż. Na jego twarzy malowało się totalnie niedowierzanie:
– Ale skąd ty bierzesz, Jolu, takie informacje? – wyjąkał tylko. – Czy ten człowiek na czole miał wypisane „Jestem zboczeńcem”?! Dziewczyno, tak nie można! Rozumiem, że martwisz się o nasze dzieci, ale tym razem już chyba przesadziłaś! Czepiasz się jakiegoś Bogu ducha winnego…
– Na pewno nie „czepiam się”, jak to ująłeś, bezpodstawnie – warknęłam urażona i opowiedziałam Tomkowi o całej sytuacji zaobserwowanej rano na podwórku.
Chociaż był początkowo sceptycznie do moich rewelacji nastawiony, musiał przyznać, że coś jest na rzeczy. Postanowiłam zachować czujność.
Postanowiłam działać
Następnego dnia zeszłam z naszymi urwisami, Piotrkiem i Mikołajem, na podwórko. Usiadłam na ławce i patrzyłam, jak moi chłopcy wspinają się po drabinkach i biegają po trawniku. Już miałam wyjąć gazetę, gdy coś przykuło moją uwagę… No tak, „znajomy” w skórzanej kurtce podszedł właśnie do grupy dziewięciolatek rysujących kredą na chodniku. Wlepiłam wzrok w mężczyznę.
Dziewczynkom najwyraźniej się nudziło albo nie były tak dobrze wyszkolone w odpowiadaniu na zaczepki, bo wcale nie odchodziły, nie wołały też nikogo dorosłego… Po prostu kontynuowały rozmowę jakby nigdy nic! Tyle się teraz słyszy o nieszczęściach na placach zabaw, o porwaniach – nie mogłam pozostać bierna! Nie zważając na protesty synów, chwyciłam obu za ręce, przerywając im zabawę (nie mogłam przecież ich pozostawić bez opieki na takim niebezpiecznym placu, gdzie każdy może wejść i zaczepiać dzieci!) i podeszłam do mężczyzny:
– Mogę panu w czymś pomóc? – zapytałam groźnie, nawet nie ukrywając podejrzliwości.
Dziewczynki spojrzały na mnie z zainteresowaniem. Jedna z nich, najwyraźniej najśmielsza, powiedziała nawet:
– Ale ten pani nic nie robi, proszę pani. On szuka swojej córeczki.
– Szuka córeczki? – posłałam mężczyźnie ironiczne spojrzenie, pod którym on zaczerwienił się jak burak.
Tak, tym razem miałam niezbity dowód, że nie ma czystych zamiarów! Przecież gdyby rzeczywiście nie miał nic do ukrycia, nie czerwieniłby się tak.
– To ciekawe – tym razem zwróciłam się wprost do niego. – Wczoraj obserwowałam pana z okna. Zaczepiał pan młodszą dziewczynkę. Dobrze, że ona wiedziała, że w takiej sytuacji trzeba zawołać kogoś dorosłego – nie mogłam się powstrzymać, żeby nie posłać i dziewięciolatkom potępiającgo spojrzenia. – Teraz zaczepia pan uczennice. To ile lat ma w końcu ta pana córka, co? I czemu szuka jej pan w każdym napotkanym dziecku? Ja panu powiem, co zrobię, zadzwonię po policję i będzie się pan im tłumaczył z tych swoich „poszukiwań”.
– To my już pójdziemy – do dzieci w końcu dotarło, że może grozić im niebezpieczeństwo. – Dziękujemy pani – dodała ta najbardziej śmiała z dziewczynek i obie szybciutko pobiegły w stronę bloku.
Wyglądał, jakby coś ukrywał
Nie bardzo wiedziałam, co dalej robić. Moi chłopcy najwyraźniej mieli już dość całej sytuacji, bo coraz bardziej zniecierpliwieni ciągnęli mnie za nogawkę spodni. A mężczyzna wyglądał, musiałam to szczerze przyznać, bardziej na rozbawionego niż przerażonego.
– Proszę, niech pani dzwoni na policję – powiedział nawet. – Chyba rzeczywiście nie przemyślałem swojego zachowania i ono mogło być odebrane w taki sposób. Ale gdyby pani znała prawdę…
– Cieszę się, że jej nie znam. – przerwałam mu. – Nie wiem, co się tam kłębi w tej pana… głowie, ale na pewno nie jest to coś, co bym popierała – dodałam.
Mężczyzna westchnął. Widziałam, że naszej rozmowie przygląda się coraz więcej rodziców siedzących po drugiej stronie placu. Widocznie dziewięciolatki ostrzegły pozostałe dzieci, żeby nie zbliżały się do mężczyzny w skórzanej kurtce. I, co tu kryć, do podejrzanej kobiety w czerwonej sukience. Zachowywałam się trochę jak wariatka. Postanowiłam więc nieco odpuścić i poprzestać na razie na obserwacji podejrzanego typa. „Może rzeczywiście za wcześnie na interwencję policji” – doszłam do wniosku.
– Niech pan będzie pewny, że mam pana na oku – dodałam, odchodząc, i pociągnęłam synków za sobą. – Wracamy do domu. To nie jest miejsce dla was.
Przez resztę dnia byłam niespokojna. Czułam, że coś jest nie tak i czułam, że nie mogę tak tej sprawy zostawić. Wiedziałam też, niestety, że na męża nie mam co liczyć. Po pierwsze po pracy nie nadawał się do życia, a po drugie – i tak mi nie wierzył. W końcu postanowiłam zadzwonić do Weroniki, mamy, którą poznałam na placu zabaw. Opowiedziałam jej o swoich podejrzeniach, a ona nie tylko mi uwierzyła, ale i naprawdę przejęła się tą sprawą.
W końcu ktoś mi wierzy
– Tu chodzi o nasze dzieci! – krzyknęła. – Myślę, że policja nie pomoże. Wiesz, jacy oni są. Powiedzą, że nie mamy dowodów, że samo podejrzenie to za mało, żeby oskarżyć człowieka lub choćby wymóc na nim, żeby trzymał się z dala od naszego placu. Trzeba obserwować gościa i wkroczyć w odpowiedniej chwili.
Nie powiem, ucieszyłam się, że całkiem podzieliła moje obawy. Co dwie głowy to nie jedna, a przecież nie mogłam siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż jakiemuś dziecku stanie się krzywda. Bo o tym, że człowiek w skórzanej kurtce jest zdolny do niecnych czynów, byłam przekonana. Jakoś źle mu z oczu patrzyło.
Przez następnych kilka dni podejrzany mężczyzna nie pojawiał się na naszym placu zabaw. Już, już miałyśmy sobie dać spokój z obserwacją, gdy pewnego ranka odebrałam telefon od Weroniki. Miała podekscytowany głos:
– Widzę gościa z mojego balkonu. Idzie w kierunku placyku dla młodszych dzieci. Coś ma w ręku… chyba aparat.
Poprosiłam Weronikę, żeby nie ruszała się z „punktu obserwacyjnego”, a sama ubrałam chłopców i wyszłam z nimi na podwórko. Mężczyzna był już na placu. Nawet nie krył się specjalnie ze swoją obecnością, jakby nie zdawał sobie sprawy, że sam, bez dziecka, w takim miejscu, wystawia się na jednoznaczne podejrzenia.
Długo nie musiałam czekać, aż podszedł do jakiejś dziewczynki, może dziewięcioletniej, i coś jej usiłował pokazać w swoim aparacie fotograficznym. Aż poczerwieniałam z wściekłości! Już ja mogłam sobie wyobrazić, co on za świństwa tam trzyma! „Nie ma na co czekać!” – uznałam. „Dzwonię na policję!”.
Złapałam drania
Wbrew moim obawom dyżurny, który odebrał mój telefon, potraktował sprawę poważnie. Poproszono, abym opisała mężczyznę i podała lokalizację placu.
– Proszę upewnić się, że ten człowiek nie opuszcza placu zabaw, a zwłaszcza nie opuszcza go z dzieckiem – poinstruował mnie policjant. – Jeśli ma przy sobie aparat, za chwilę funkcjonariusze podjadą tam i poproszą, żeby pokazał, co za zdjęcia tam trzyma.
Zgodnie z obietnicą dyżurnego moje wezwanie potraktowano bardzo poważnie i nie musiałam długo czekać na przyjazd radiowozu. Zaledwie po kilku minutach dwóch umundurowanych policjantów podeszło do mężczyzny. Miałam na tyle rozsądku, żeby nie pokazywać mu się na oczy, ale z tego, co widziałam, bardzo się zmieszał na widok policji, pokazywał im też swój aparat fotograficzny, a później poszedł z nimi do samochodu.
– No, to ptaszka mamy z głowy – uśmiechnęła się do mnie Weronika, która całe zajście obserwowała ze swojego balkonu, a ja do niej dołączyłam. – I wyobraź sobie, że już tu nie wróci. Wpadłam na pewien pomysł.
Kiedy dowiedziałam się, jaki to pomysł przyszedł do głowy mojej koleżance, miałam żal do samej siebie, że na to nie wpadłam! Weronika, korzystając z tego, że jej mąż ma profesjonalny aparat, zrobiła z góry kilka fotek „panu w kurtce”.
Od razu czułam się bezpieczniej
– Wiesz, dochodzenie jak to dochodzenie, może się ciągnąć w nieskończoność, a w tym czasie facet znowu tu przyjdzie i może nawet – zimny dreszcz przeszedł mi na te słowa po krzyżu – będzie się mścił na nas i na naszych dzieciach. A tak to uziemimy go na dobre. Rozwiesimy jego fotki w okolicy. Tę, jak kolejno rozmawia z dziewczynkami, a potem jak prowadzi go policja… Twarze dzieci zasłonimy, policjantów też, ale jego niech będzie rozpoznawalna. Podpiszemy krótko: „Uwaga, pedofil!”. Matki muszą wiedzieć, co tu się dzieje, niech ich nie zwiodą pozory – wiesz, strzeżone osiedle i tak dalej. Muszą bacznie pilnować dzieciaków, póki nie dowiemy się, że koleś siedzi za kratkami.
Pomysł Weroniki wydał mi się znakomity. Faktycznie, nie czułam się bezpieczna nawet, wiedząc, że mężczyzną zainteresowała się policja. Wieczorem umówiłyśmy się na rozklejanie zdjęć po okolicy. Przylepiłyśmy ich kilkadziesiąt i z czystym sumieniem wróciłyśmy do domu. Tak, teraz mogłyśmy być pewne, że jeśli ten człowiek znów pojawi się w okolicy, wszystkie matki rzucą się na niego jak tygrysice, zanim w ogóle zdąży otworzyć usta, nie mówiąc już nawet o pokazywaniu jakichś obleśnych zdjęć!
Przez kilka dni był spokój. A później bomba wybuchła. Czytałam właśnie przy śniadaniu lokalną gazetę, gdy zauważyłam wielki nagłówek na pierwszej stronie: „Spotkała go tragedia, a teraz jeszcze sąsiedzi chcą go zaszczuć”. Obok nagłówka było zdjęcie… naszego „faceta w skórzanej kurtce”! Serce mocniej mi zabiło.
Gdybym tylko wiedziała...
Historia mężczyzny była opisana zaskakująco szczegółowo, uzupełniona jego wypowiedziami. Kilka lat temu odeszła od niego żona, zabierając ze sobą kilkumiesięczną wówczas córkę. Dziewczynka ma dzisiaj siedem lat, a ojciec na własną rękę podjął poszukiwania dziecka.
„Oficjalnymi kanałami nie mam możliwości odzyskać córki, nikt nie chce mi pomóc – wyjaśniał. – Dlatego wymyśliłem sobie, że dotrę do mojej Nikoli w inny sposób. Prywatny detektyw, którego wynająłem, wskazał mi na jedno z nowych osiedli jako przypuszczalne miejsce pobytu mojego dziecka. Ponieważ nawet nie wiem, jak dziewczynka teraz wygląda, i mam podejrzenia, że była żona zmieniła jej imię, żeby jeszcze bardziej utrudnić mi dotarcie do dziecka, postanowiłem podchodzić do dziewczynek w wieku zbliżonym do mojej córeczki, rozmawiać z nimi, zadawać pytania dotyczące zainteresowań, a szczególnie zwierząt. Wiem bowiem, że Nikola ma w domu dwa koty. To już jest coś, prawda? Wszystko szło dobrze. Nie przyszło mi do głowy, że ludzie zaczną coś podejrzewać. W sumie mogłem to przewidzieć, przecież samotny facet przepytujący obce dzieci, zwłaszcza dziewczynki, musi być w dzisiejszych czasach podejrzany, ale byłem zdesperowany i nawet nie zauważałem dziwaczności swojego zachowania – mówił dalej.
– Moje problemy zaczęły się na dobre, gdy znalazłem się na celowniku jednej z mam z osiedla. Przez chwilę podejrzewałem nawet, że jest ona nasłana przez moją byłą żonę, tak skutecznie utrudniała mi poszukiwania. Starałem się jednak nie zwracać na te niedogodności uwagi. W końcu – każdy z nas, rodziców, zareagowałby pewnie podobnie, gdyby zagrożone było dobro jego dziecka. Kiedy ta matka z jakąś swoją koleżanką wezwały policję, byłem nawet zadowolony. W końcu oficjalne organy zajęły się moją sprawą, zechciały mnie wysłuchać, przejrzały stare, zachowane przeze mnie zdjęcia Nikoli. Chyba udało mi się funkcjonariuszy przekonać, że powinni mi pomóc. Gdy po kilkunastu godzinach przesłuchań wychodziłem z komisariatu, byłem innym człowiekiem – pełnym nadziei, że w końcu, po tylu latach zobaczę swoje dziecko. Niestety nie zdawałem sobie sprawy, jak podli mogą być ludzie. Na ulicy prowadzącej do mojego mieszkania czekała mnie bardzo przykra niespodzianka…”.
Tu następował fotoreportaż z miejsc, w których umieściłyśmy z Weroniką „ostrzegawcze plakaty”.
Miałam wypieki na twarzy, kiedy skończyłam czytać ten artykuł. Oczywiście od razu zadzwoniłam do Weroniki, bo na końcu było napisane, że policja szuka autorek plakatów „szkalujących dobre imię pana Dariusza Z.”. „Skąd policja wie, że to były autorki, a nie autorzy?” – przebiegło mi przez myśl. „O rany! Przecież na osiedlu jest monitoring!” – olśniło mnie. Uzmysłowiłam sobie, że to tylko kwestia czasu, aż po nas przyjdą. Nie chciałam iść do więzienia! I nie czułam, żebyśmy zrobiły coś bardzo złego. Chciałyśmy tylko ochronić nasze dzieci przed niebezpiecznym człowiekiem! Każda matka zrobiłaby to samo!
Po krótkiej rozmowie postanowiłyśmy z Weroniką same zgłosić się na komisariat i przyznać, że to my rozwiesiłyśmy plakaty. Na nasze szczęście pan Dariusz nie żywił do nas większej urazy. Przyznał nawet, że nas rozumie.
– Każdy rodzic chce chronić dzieci, nie tylko swoje – powiedział.
Dostałyśmy nakaz usunięcia plakatów i przeproszenia pana Dariusza. To ostatnie zrobiłyśmy z przyjemnością.
Teraz, po kilku miesiącach, kiedy emocje opadły, mogę powiedzieć, że drugi raz zachowałabym się tak samo. To znaczy tak samo obserwowałabym obcego człowieka na placu zabaw i tak samo zawiadomiłabym policję. Ale nie rzucałabym na nikogo podejrzeń, nie mając dowodów!
Żeby jakoś zrehabilitować się przed panem Darkiem, pomagam mu w poszukiwaniach Nikoli. W końcu dziecko ma prawo znać swojego ojca, prawda? Zwłaszcza jeśli ten tyle przeszedł, by je odnaleźć!
Jolanta, lat 28
Zobacz także:
- „Podejrzewałam, że mąż krzywdzi naszego syna… Gdybym zgłosiła na policję, że jest pedofilem, nigdy by mi tego nie wybaczył”
- „Teściowa mnie upokarzała, bo nie dałam mężowi syna. Dwiema wnuczkami nie była zainteresowana”
- „Po śmierci mojego męża teściowie chcieli mi wszystko odebrać, nawet dom. Dałam im nauczkę”