„Poznałam wspaniałego faceta, ale boję się mu powiedzieć, że mam adoptowaną córkę. Ala tyle przeszła, nie chcę jej skrzywdzić”
Nie mogłam przestać myśleć o tej małej dziewczynce, która tak pragnęła mieć dom. Może naprawdę mogłabym jej go dać?
- redakcja mamotoja.pl
Przez długi czas nie mogłam „ułożyć sobie życia”, jak mówiła moja babcia. Jej zdaniem kobiecie studia są do niczego niepotrzebne, za to obowiązkowo powinna mieć męża i dzieci, komplet nowych, lśniących garnków i obrotowego mopa. Szczyt marzeń to zmywarka. A ja co? Skończyłam studia prawnicze, zrobiłam aplikację radcowską, więcej czasu spędzałam w kancelarii i sądzie niż w domu, a już na pewno nie wyrywałam sobie rękawów, by znaleźć męża, choćby kandydata na takiego. Albo sam się znajdzie, albo obejdzie się, myślałam i robiłam swoje. Czyli głównie pracowałam.
Żyłam karierą
Miałam znajomych i przyjaciół, ale związanie z kimś na stałe i na serio, tylko po to, by zadowolić babcię, nie stanowiło mojego priorytetu. Sądziłam, że mam czas. Moja biologia nie podporządkowała się jednak mojej woli i dość wcześnie zaczęłam wchodzić w fazę przekwitania. Ginekolożka przepisywała mi hormony, które osłabiły objawy, ale po serii badań stwierdziła, że jeśli chcę zostać matką, to teraz, bo już za rok-dwa mogę zapomnieć macierzyństwie.
– Zatem do dzieła – pożegnała mnie, życząc wzmożonych i owocnych wysiłków.
Przepłakałam cały tydzień, bo niby jak miałam zintensyfikować działania w kierunku zajścia w ciążę? Sama ze sobą, przez pączkowanie? Miałam poprosić któregoś z miłych kolegów, żeby mnie zapłodnił? Czy na szybko wchodzić w jakiś związek, z kimś, kto zgodzi się od razu na dziecko?
Miałam trzydzieści dwa lata i musiałam się pożegnać z myślami o rodzinie, które gdzieś tam z tyłu głowy jednak się roiły. Ostatecznie zostanę dla ludzi zimną, wyrachowaną karierowiczką, która dla pracy wyrzekła się bycia żoną i matką. Nie będą wnikali, co jest przyczyną, a tłumaczyć się nikomu nie zamierzałam. Po tygodniu otarłam łzy, uznając, że nie ma co płakać nad czymś, na co nie mam wpływu. Taka się urodziłam, więc trudno, takie będę mieć życie.
Na pewno mi odmówią…
A potem wpadł mi w oko plakat ośrodka adopcyjnego i… zadzwoniłam. Sama nie wiem czemu. Byłam singielką, zapracowaną kobietą sukcesu, spędzałam długie godziny w czytelni akt, w sądzie, do późnej nocy pisałam pisma procesowe. O kota ciężko by mi było odpowiednio zadbać, a co dopiero mówić o dziecku, ale… Zadzwoniłam. Ot, dowiem się, jak to wygląda, mówiłam sobie. Porozmawiam o procedurach, o tym, jakie miałabym szanse, kiedyś w przyszłości, gdy się ewentualnie z kimś zwiążę i oboje się zdecydujemy na taki krok.
Kobieta, z którą się umówiłam, oprowadziła mnie po ośrodku, wyjaśniła, że teraz już nie trzymają się tak ściśle reguły „małżeństwa” jak kiedyś. Oczywiście, pary mają pierwszeństwo, z oczywistych względów, ale jeśli ktoś samotny naprawdę będzie zdecydowany na adopcję, będzie miał środki i warunki, by zostać samodzielnym rodzicem, zaś pomiędzy nim a dzieckiem wytworzy się więź – nie odmawiają.
Gdy wychodziłam z ośrodka, akurat grupa dzieci wracała ze spaceru. Jedna z dziewczynek potknęła się o rozwiązane sznurowadło i upadła tuż przede mną. Pomogłam się jej pozbierać, przyklękłam, zawiązałam sznurówkę i uniosłam głowę, by zatonąć w… przepastnych orzechowych oczach. Mała miała usta wykrzywione w podkówkę, ale nie płakała.
– Potłukłaś się? – spytałam.
– Nie, ale trochę bolało i się wystraszyłam – odparła rezolutnie.
Zdjęła przekrzywioną wskutek upadku czapkę i wokół buzi rozsypały się niesforne włoski.
– Zabierzesz mnie do domu? – spytała, jakby pytała, czy kupię jej loda.
Zaskoczona, zmieszana, obejrzałam się na kobietę, która mnie oprowadzała. Szybko zagadała dzieci i poprosiła, by opiekunka zabrała je do jadalni, gdzie czeka już ciepłe kakao.
– Dzieci o to pytają. Wprost. Wiedzą, dlaczego tu są, starsze wyjaśniają to młodszym – tłumaczyła, gdy patrzyłam za odchodzącą grupą maluchów, zdjęta współczuciem i czymś bliżej nieokreślonym. – To nie oznacza, że Ala zobaczyła w pani swoją mamę, po prostu zadała takie samo pytanie jak milion innych w ciągu dnia.
Zwykłe dziecięce pytanie to dlaczego słońce świeci albo dlaczego wiatr wieje. Tyle że Ala nie była zwykłym dzieckiem, a ja… nie mogłam przestać myśleć o niej i tym szokującym pytaniu, niby dla niej zwyczajnym, a przecież tak pełnym łamiącej serce tęsknoty za domem, rodziną. Nasze spotkanie trwało jakieś dwie minuty, ale wystarczyło. Nie mogłam wyrzucić tej małej z pamięci. Myślałam o tym dwa tygodnie, nim odważyłam się znowu zadzwonić do ośrodka i zapytać o Alę. Dowiedziałam się, że ma uregulowaną sytuację prawną, bo matka alkoholiczka wreszcie zrzekła się władzy rodzicielskiej, dając swojej córce szansę na dom. Mała jest chorowita, ale miłość działa cuda, zatem jeśli chcę…
Pewnie, że chciałam!
Zaczęłam przechodzić procedurę adopcyjną. Najpierw kilka razy pojawiłam się w domu dziecka i spędziłam z Alą trochę czasu. Potem pozwolono mi ją zabrać do domu na święta i obie płakałyśmy, gdy musiałam ją odwieźć. Już wiedziałam, że chcę ją kochać, dbać o nią, sprawiać, by czuła się kochana, szczęśliwa, bezpieczna, żeby miała czyste ubranka, misia w łóżku, by właśnie do mnie mówiła „mamo”.
Dzięki niej moje życie nabrało sensu
I tak się stało. Aleńka została moją córką. W rodzinie przywitano ją z wielką radością, choć umówiliśmy się, że nikt nie będzie poruszał tematu adopcji. Była dość duża, by rozumieć, że nie nosiłam jej w brzuchu, ale za mała, by jej wyjaśniać niuanse. A małe dzieci szybko zapominają… Kiedyś jej o wszystkim powiem, jak już będzie w stanie zrozumieć, że pokochałam ją całym sercem i nieważne, że urodził ją ktoś inny.
Alicja odmieniła moje życie. Nagle okazało się, że potrafię pogodzić pracę z wychowaniem dziecka. Mogłam godzinami bawić się z nią w chowanego i układać klocki, a potem jeszcze piec ciasteczka na podwieczorek. Uwielbiałam moją córkę każdego dnia bardziej. Nadała nowy sens mojemu życiu. Z nią dni były jaśniejsze, a noce bardziej gwiaździste, wiosny radośniejsze, a jesienie barwniejsze.
W piąte rodziny mojej córki odbierałam tort z cukierni. Właściciel pomógł mi zapakować tort do samochodu, bo znowu zacięły mi się drzwi. Gdy mu podziękowałam, spojrzał mi głęboko w oczy i zapytał:
– A może dałaby się pani zaprosić na kawę? Znam w pobliżu miejsce, gdzie mają świetny ekspres i naprawdę dobrą mieszankę ziaren.
Miła propozycja, jednak nie dałam się skusić, bo tego dnia to już wybitnie nie miałam czasu. Ale co komu przeznaczone… Spotkaliśmy się kilka tygodni później, w kancelarii. Pan cukiernik korzystał z usług mojego kolegi. Gdy mijaliśmy się w drzwiach albo na korytarzu, on uparcie ponawiał zaproszenie na kawę. W końcu, dla świętego spokoju, zgodziłam się. Moja mama zabrała akurat Alę do siebie, miałam więc trochę wolnego czasu. Spędziłam go z nim i nie był to czas stracony. Tomasz okazał się zabawny i rozmowny, a że miał o czym opowiadać – bo swego czasu spędził trzy lata w podróży po całym świecie – chętnie słuchałam. Gdy później zaprosił mnie na kolację, już się nie wykręcałam. Miałam ochotę znowu się z nim spotkać. A potem kolejny raz i następny. Wpadłam po uszy, po raz pierwszy w życiu czując tak silny pociąg do mężczyzny.
A jeśli nas odrzuci?
Zarazem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Nie powiedziałam mu o Ali. Kiedy jest właściwy moment, by przyznać się mężczyźnie, z którym randkujesz, w którym się zakochujesz, że twój organizm o wiele za wcześnie odpuścił sobie rozmnażanie, więc adoptowałaś dziecko, dzięki czemu i ty mogłaś poczuć się matką? W trakcie naszej pierwszej kawy nie widziałam powodu, by mówić o tak osobistych sprawach. Potem… nie wiedziałam, jak zacząć ten trudny dla mnie temat. Tomek opowiadał mi o swojej rodzinie, o tym, że ma w Anglii syna, z którym nie utrzymuje kontaktu, bo jego matka zabrała go zaraz po urodzeniu i wyjechała z innym mężczyzną, którego chłopak traktuje jak ojca, a ja… nie byłam w stanie wykrztusić z siebie kilku słów.
– Mam córkę, Alicję. To dla niej twoja cukiernia piekła tort – ćwiczyłam wyznanie przed lustrem, jakbym trenowała mowę do sądu.
Jednak gdy się spotykamy, jakiś lęk znów zalepia mi usta. Milczę więc i moja Ala ciągle jest sekretem. Wstydzę się sama siebie za to tchórzostwo. Kocham ją nad życie, chcę chronić przed każdym smutkiem, bo wystarczająco wiele już w życiu przeszła. Zasługuje na ojca, który ją w pełni i bezwarunkowo zaakceptuje. Siebie też nie chcę narazić na odrzucenie ze strony mężczyzny, z którym chciałabym się zestarzeć. Niby wiem, że jeśli źle to przyjmie, to nie jest nas wart, ale logika jedno, a serce drugie. Rozczarowanie w jego oczach na wieść, że nigdy nie urodzę mu dziecka, złamałoby mi serce, i nawet nie mogłabym go za to winić. Plączę się w tej relacji. Wiem, że im dłużej będę ukrywać taki sekret, tym dla nas gorzej. Muszę mu w końcu powiedzieć albo po prostu zaproszę go do siebie i sam zobaczy…
Michalina, 34 lata
Zobacz także: