Reklama

Trzy tygodnie przed planowanym terminem porodu, który przypadał na 20 września 2014 r., byłam umówiona z moją ginekolog na kolejne badanie. Powiedziała, że urodzę po terminie i kazała przyjść 22 września. Nie wierzyłam jej, bo brzuch był bardzo nisko. Ale rzeczywiście miała rację. Minął 20 września, dwa dni później stawiłam się na wizycie, tak jak prosiła. Denerwowałam się, po głowie chodziły mi czarne myśli.

Reklama

Lekarka zrobiła mi USG i KTG. Żadnych skurczy. Jednak na badaniu USG wyszło, że jest za mało wód płodowych, więc muszę iść do szpitala. Przestraszyłam się, po wyjściu z gabinetu popłakałam się. Wróciłam do domu, spakowałam torbę do szpitala i pojechałam.

W szpitalu

Pielęgniarka po załatwieniu wszystkich formalności zaprowadziła mnie na oddział ginekologiczno-położniczy. Pierwszej nocy nie mogłam spać. Rano na obchodzie poinformowano mnie, że dadzą mi kroplówkę z oksytocyną, aby wywołać poród.

Minęło kilka godzin, a nikt mi oksytocyny nie podał. Zapytałam o to pielęgniarkę, powiedziała, że w mojej karcie nic takiego nie zapisano. Pomyślałam, że może jutro dostanę.

Późnym wieczorem poczułam delikatne skurcze, powiedziałam o tym położnym. Kazały mi się położyć i odpocząć, a gdyby coś się niepokojącego działo, mam je wzywać.

Następnego dnia na badaniach okazało się, że wód płodowych jest jeszcze mniej. Lekarz powiedział, że jeśli nie urodzę dzisiaj, to jutro na pewno wywołają poród.

Porodówka

Po południu znowu miałam skurcze, wstałam z łóżka i po kilku krokach odeszły mi wody płodowe. Pielęgniarka zabrała mnie na porodówkę. Czułam ogromny ból. Zdaniem położnej poród przebiega prawidłowo. Po kilku godzinach rozwarcie nadal miałam na 4 cm, ale byłam podpięta do KTG - serce dziecka biło prawidłowo.

O 20.00 przyszedł lekarz i powiedział, że jeśli za godzinę rozwarcie się nie powiększy, będę miała cesarskie cięcie. Nic się nie zmieniło, więc położna zaczęła przygotowywać mnie do zabiegu. O 22.41 wyjęto z brzucha mojego synka. Gdy go zobaczyłam, zakochałam się. Mały ważył 3850 g i mierzył 54 cm. Był taki śliczny, że popłakałam się ze szczęścia.

Sala pooperacyjna

Gdy przewieziono mnie na salę pooperacyjną, czekała tam na mnie mama z bratem. Przywieziono na chwilę mojego synka - Michałka. Potem pielęgniarka zabrała go na salę noworodków.

Przez całą noc dostawałam leki przeciwbólowe, nad ranem przywieziono mi synka, potem znowu zabrano go, by go nakarmić. Po południu wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić, najpierw do toalety. Rana mnie bolała, ale szybko o tym zapomniałam. Ból minął, wspomnienia zostały. Do końca życia.

Praca nadesłana przez Beatę na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama