Reklama

Urodziłam przed terminem, bo w 33. tygodniu ciąży. Moja kruszynka była jeszcze ułożona główką do góry. Ale trzymała w ręce pępowinę, lekarze bali się, że pępowina jest również owinięta wokół szyi dziecka.

Reklama

Badania przed porodem

Miałam rozwarcie, bezbolesne skurcze, więc nie czułam bólu... (zresztą nie wiem, co to ból). Podłączyli mi KTG, kilka razy przychodziła położna i zerkała na urządzenie, za trzecim razem – wraz z nią – przyszedł lekarz. Zbadał mnie, zrobił badanie USG.
Obleciał mnie strach, zaczęłam płakać, bałam się o życie dziecka. W trakcie badania lekarz powiedział mi, że będę musiała mieć cesarskie cięcie. Szybko zabrano mnie na salę porodową (nawet nie zdążyłam zadzwonić do męża). Dostałam znieczulenie (nawet nie wiem, kiedy). W ogóle nie czułam bólu. Cały czas pytałam lekarza: „Czy moje dziecko będzie żyło?”.

Chce pani dziewczynkę nazwać Kuba?

Dostałam tlen, gdy znieczulenie zaczęło działać, lekarz zaczął robić cesarkę. W czasie zabiegu rozmawiały ze mną położne. W pewnej chwili lekarza zapytał: „Jak nazwie Pani dziecko?”. Odpowiedziałam: „Kuba”. Zdziwił się: „Chce pani dziewczynkę nazwać Kuba?”. Odpowiedziałam: „Jaką dziewczynkę?! Chłopca!”. Na to lekarz odpowiedział, że to dziewczynka, położna pokazała mi małą. Nie mogłam uwierzyć, przecież każde badanie USG wskazywało, że to będzie chłopiec (później lekarz wytłumaczył mi, że prawdopodobnie na badaniu zamiast siusiaka było widać pępowinę).

Córeczkę widziałam tylko przez chwilę, nawet nie dano mi jej przytulić. Była wcześniakiem i musiała iść do inkubatora. Nikt nie wie, co wtedy czułam.

Kiedy wywożono mnie z sali operacyjnej, na korytarzu zobaczyłam męża. Powiedziałam do niego: „Nie uwierzysz, masz córkę”, a on do mnie: „Co ty mówisz miśku, na ciebie jeszcze głupi Jaś działa”. Uwierzył dopiero, gdy został zaprowadzony do małej.

Pierwsze dni oddzielnie, ale później ciągle razem

Przeżyliśmy szok, gdy się dowiedzieliśmy, że nasza córeczka zostanie zabrana do Elbląga do szpitala specjalistycznego, a ja muszę zostać na miejscu. Czekając na karetkę, która miała zabrać moje dziecko, prosiłam, by pokazali mi je choć na chwilę. Powiedzieli, że jeśli inkubator przejedzie przez drzwi pokoju, to ją pokażą. Tak było. Widziałam moją małą przez chwilę – widziałam, że ma długie i cienkie nóżki. To wszystko. Inkubator był wysoki, a ja nie mogłam się po zabiegu podnieść. Podano mi jakieś papierki do podpisania, jakieś zgody i... zabrano ją.

To były ciężkie godziny, dni dla mnie. Inne matki leżały ze swoimi dziećmi, a ja sama. Tego cierpienia i strachu o dziecko nie da się opisać. Jeszcze dziś, gdy o tym myślę, lecą mi zły. Moja córka – Aleksandra – ma obecnie 8 miesięcy. Rozwija się prawidłowo, jest zawsze uśmiechnięta i – co najważniejsze – zdrowa.

Zobacz także:

  • Prawdziwe historie: W ciężkich chwilach miałam wsparcie męża
  • Prawdziwe historie: Jak wychodziłam ze szpitala, to płakałam
  • Prawdziwe historie: Jak tu nie wierzyć w cuda?!
Reklama

Praca nadesłana przez Beatę G. na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).

Reklama
Reklama
Reklama