Reklama

O tym, że jestem w ciąży dowiedziałam w 8. tygodniu ciąży. Najpierw był test ciążowy i wielka radość, a potem poranne mdłości i ból kręgosłupa. Bolało tak, że nie mogłam się ruszyć, więc mąż wezwał ambulans.

Reklama

W szpitalu kilka badań, w tym USG. Wtedy po raz pierwszy widziałam moje dziecko. Nazywaliśmy je żabką. Okresu ciąży, a dokładnie trzech pierwszych miesięcy, nie wspominam dobrze. Poranne mdłości, brak apetytu i ciągłe zmęczenie towarzyszyły mi od samego początku. Nie pomógł nawet imbir...

Mały człowieczek

Mieszkałam w Anglii. O ciąży nie chciałam mówić rodzinie przez telefon, wolałam osobiście, więc poleciałam do Polski. Dopiero gdy kupiłam bilety na samolot, przeczytałam, że odradza się podróże lotnicze w I trymestrze ciąży.

Lekarz mi tego nie powiedział, mimo że go o to pytałam. W ogóle w Wielkiej Brytanii inaczej wygląda opieka nad ciężarną. Są tylko dwa badania USG i jeśli jest wszystko w porządku, więcej ginekologa nie zobaczymy. Dopiero w Polsce wykonałam wszystkie badania, także USG, na którym "moja żabka" wyglądała jak mały człowieczek.

Może Sabina?

Około 16. tygodnia ciąży poczułam delikatne ruchy, jakbym miała rybę w brzuchu. Potem moje mdłości ustały i zaczęłam cieszyć się ciążą. Śledziłam różne strony; sprawdzałam, co dzieje się z dzieckiem w poszczególnych tygodniach ciąży.

W piątym miesiącu wróciłam do Wielkiej Brytanii. To tam, podczas badania, okazało się, że na 60% będę miała dziewczynkę. Próbowaliśmy wybrać dla małej imię. Myśleliśmy o Sabinie, ale wciąż nie byliśmy przekonani, więc szukaliśmy dalej. Gdyby to był chłopczyk, wybór byłby łatwiejszy – Daniel.

Może Nina?

Wielkimi krokami zbliżał się poród – termin wyznaczony był na 14 stycznia. Bałam się coraz bardziej. Miałam problemy ze snem, nie mogłam przekręcić się na drugi bok.

Przez cały czas dotykałam brzucha i mówiłam do swojej córeczki. Bawiłyśmy się – delikatnie naciskałam brzuch, a ona mnie kopała. Czasem bolało, zwłaszcza gdy trafiała w żebra. Imię Sabina przestało nam się podobać, woleliśmy Nina.

[CMS_PAGE_BREAK]

Poród

Nadszedł termin porodu, a ja nie miałam żadnych objawów, które by sygnalizowały, że to już. Bałam się, że zacznę rodzić, a nikogo ze mną nie będzie. Wiem, że niepotrzebnie panikowałam. 15 stycznia miałam wyznaczoną wizytę u położnej. Rutynowe badania. Z dzieckiem wszystko w porządku, ale ja miałam za wysokie ciśnienie, więc dostałam skierowanie do szpitala na badania. Tam podłączyli mnie do KTG i postanowili, że będą wywoływać poród. Bałam się. Mąż nie mógł ze mną zostać. Byłam sama. Zaczęłam panikować: inny kraj, inny język... a jeśli coś się stanie, a ja nie zrozumiem?!

Znowu podłączyli mnie do KTG, serduszko dziecka biło coraz szybciej, mimo to lekarz kazał czekać. Zaczęłam mówić do dzidzi... po chwili wszystko wróciło do normy. Byłam zdenerwowana, dziecko również.

W nocy nie mogłam spać. Nad ranem nie poszłam na śniadanie, bolał mnie kręgosłup, nie mogłam się ruszać. Na szczęście przyszedł mąż. W pewnym momencie poczułam że muszę iść do toalety. Tam odeszły mi wody płodowe.

Mąż szybko powiadomił pielęgniarki i zaprowadził mnie na salę. Skurcze się nasilały i były bardzo bolesne. Nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Mąż wyszedł na chwilę, po 10 minutach wrócił... z położną. Okazało się, że była Polką. Gdy powiedziałam jej, że chcę cesarskie cięcie, odpowiedziała: "uwierz mi, że nie chcesz". Wytłumaczyła mi, że po cesarce będę dłużej dochodzić do siebie. Zaproponowała mi gaz. Czy mi pomógł? Nie wiem. Czułam się lekko skołowana, ale nic więcej mi to nie dało. Z tym gazem chodzi chyba o to, aby skupić się wdychaniu go, a nie na skurczach.

Po kolejnym badaniu okazało się, że jadę na porodówkę – miałam rozwarcie na 6 cm. Skurcze się nasilały. Zaczęłam mimowolnie przeć. Zaciskałam nogi, by to powstrzymywać, ale nie pomagało. Poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Pomogło. Skurczy prawie nie czułam.

Po jakimś czasie położna stwierdziła, że czas zacząć rodzić. Mimo, że skurcze były słabe, kazali mi przeć. Dochodziła 23.00, powiedziałam do męża: "Jeśli teraz urodzę to w dokumentach będzie, że urodziła się 16 stycznia, a w Polsce jest już 17 stycznia". Ale nie, minęła północ, a dziecka nadal nie było. Położna kazała mi przeć. Powiedzieli mi, że widać już główkę. W końcu się udało. Moja córeczka. Taka zapłakana, taka malutka. Mogłam ją przytulić i pocałować.

Największy cud świata

Córeczka urodziła się 17 stycznia o godzinie 00:50. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Narodziny dziecka to coś niesamowitego. Ktoś kogo mogłaś czuć tylko przez skórę nagle jest i domaga się jedzenia. Dzieci są największym cudem świata.

A jeżeli chodzi o imię... Najpierw miała być Sabina, potem miała być Nina, a w końcu zdecydowaliśmy się na Nadię.

Praca nadesłana przez Agatę Khan na konkurs na historię ciążowo-porodową (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama