


Moja ciąża przez 9 miesięcy przebiegała bez żadnych komplikacji. Czułam się świetnie, prowadziłam aktywny tryb życia i nie mogłam doczekać się porodu. Wiele kobiet w ciąży strasznie boi się tego momentu, ja wręcz przeciwnie, porodu się nie bałam – bałam się jedynie tego, czy zdążę dojechać na czas do szpitala. Kiedy byłam już tydzień po terminie, 1 października, w nocy, zaczęły mi się skurcze co pół godziny. Stwierdziłam to chyba fałszywy alarm. Nad ranem skurcze się nasiliły i pojawiały się już co 15 minut. Oho – pomyślałam – trzeba jechać do szpitala. Więc wzięłam w rękę spakowaną torbę i zamówiłam taksówkę (mąż wyjechał w delegację, a ja byłam sama w domu). Zdążyłam zadzwonić do męża, aby powiedzieć mu, że już się zaczęło. A on ze stoickim spokojem, uspokajał mnie i zapewniał, że się mną zaopiekuje... na odległość. Nie zrozumiałam zbytnio, o co mu chodzi. Cyrk na kółkach Miałam już wybraną firmę przewozową, ponieważ mąż wcześniej o to zadbał i powiedział, że ta firma będzie gotowa o każdej porze dnia i nocy, żeby po mnie przyjechać, wystarczy, że zadzwonię. Taksówka miała przyjechać już za 3 minuty, ponieważ wyjaśniłam pani przy słuchawce, w jakiej jestem sytuacji, że rodzę, więc wyszłam przed dom i czekałam. Aż tu nagle, pod mój dom podjeżdża taksówka wielkości dużego busa w kolorze wściekło-różowo-niebieskim z balonami i serpentynami przy lusterkach. Moje zdziwienie było widać – nie spodziewałam się takiego cyrku, zwłaszcza, że sąsiedzi zbiegli się obok mnie i każde z nich zaczęło mnie pocieszać i dodawać otuchy (przyznaję, było to trochę męczące). Bałam się, że nie zdążymy do szpitala. Miało być szybko i bez ceregieli Taksówkarz, przebrany za lekarza, pomógł mi wejść do taksówki, sadzając mnie na fotelu usłanym płatkami róż...

Moja ciąża nie była planowana . Z moim partnerem, teraz już mężem, jesteśmy od sześciu lat, w tym małżeństwem od roku i trzech miesięcy. Różnie między nami bywa, jak w każdym związku. Nasze zabezpieczenie to było tzw. kalendarzyk małżeński . Miesiączkowałam regularnie, obliczałam sobie dni płodne i niepłodne. Udawało nam się przez 5 lat. Choć z perspektywy czasu myślę, że byłam nieodpowiedzialna. W lutym 2013 roku pomyliłam się w obliczeniu dni . Gdy się zorientowałam, czułam że zaszłam w ciążę. To może wydawać się głupie, ale tak było. Z mężem mieszkaliśmy oddzielnie – ja u moich rodziców, on u swoich. Jestem w ciąży Przyszedł dzień, w którym powinnam dostać okres . Wieczorem, wracając z pracy, podjechałam do apteki i kupiłam test. Nie mogłam dłużej czekać, byłam tak niecierpliwa, jak dziecko, które czeka na prezenty pod choinką. Zrobiłam test ciążowy i... nie wiem, czy jestem w ciąży. Na teście ta druga kreska potwierdzająca ciąże była mało widoczna. Zrobiłam drugi test, znów niejednoznaczny. Pokazałam go mojemu mężowi, ale on również nie był pewny. Postanowiłam pójść do lekarza , by upewnić się w 100%. To nie był najlepszy okres dla mnie. Mój chłopak nie chciał mieć dziecka, często się kłóciliśmy. Twierdził, że nie poradzimy sobie. Namawiał mnie, abym wzięła jakieś tabletki poronne. To było straszne. Inaczej na tę sprawę patrzyłam, chciałam tego dziecka, choć go nie planowałam. Wiedziałam, że mogę liczyć na pomoc rodziców. Lekarz potwierdził ciążę. Byłam naprawdę szczęśliwa. Gdy wyszłam w gabinetu i pokazałam zdjęcie USG mojemu chłopakowi, załamał się. Poszliśmy do samochodu, zaczęliśmy się kłócić. Krzyczał na mnie, żebym wróciła do lekarza, że sobie nie poradzimy, pytał, jak to sobie wyobrażam. Jego słowa bardzo mnie raniły ....

Oto historia Eweliny Milik : Była środa, 19 grudnia – przypuszczalny termin porodu. Poranne skurcze przepowiadające szybko minęły i nic nie wskazywało na to, że lada moment urodzę córeczkę. Mąż był w delegacji, a ja z utęsknieniem czekałam na jego powrót. Powtarzałam w myślach „Byle do jutra, córeczko! Poczekaj do jutra!”. Nie chciałam, by mąż był przy porodzie, ale nie chciałam także jechać do szpitala sama! Nie chcąc wywoływać wilka z lasu, nie patrzyłam w stronę spakowanej torby. Jedyne, co mnie niepokoiło, to brak apetytu. Zjadłam batonika, pod wieczór wmusiłam w siebie pieczone ziemniaki, ale jakoś wcale mnie do kuchni nie ciągnęło. To dziwne, bo jestem wielkim łakomczuchem. Paskudnie oblodzone chodniki trzymały mnie w domu, do tego padał śnieg. Wykąpałam się, posprzątałam trochę w mieszkaniu, wyszłam z psami. Całe popołudnie spędziłam pod kocem, pochłaniając kolejną książkę, słuchając radia i myśląc o przygotowaniach do świąt. Coś mi mówiło, że spędzę je w szpitalnej sali... Polecamy: Kalkulator terminu porodu Co się dzieje? Czułam się dziwnie, ale to wcale nie było najgorsze. Mała się nie ruszała! Próbowałam ją sprowokować do ruchu, ale bez skutku: dziecko ani drgnęło. A przecież to była pora, kiedy lubiło rozrabiać... Postanowiłam na wszelki wypadek pojechać do szpitala. Chciałam sprawdzić, co się dzieje. Ze strachu miałam spocone dłonie. Odśnieżyłam samochód, zapakowałam do niego szpitalną torbę. „Niech sobie tam leży, po co potem w pośpiechu z nią biegać?” – myślałam. Do szpitala dojechałam dziesięć minut po północy. W izbie przyjęć przesiedziałam ponad 40 minut, a to wysyłając SMS-y, a to przeglądając Facebooka. W końcu się mną zajęto. Zaczyna się! Do...