Reklama

To było w czwartek, 2 stycznia 2014 r. Od rana nie czułam ruchów swojego dziecka, więc zdenerwowana pojechałam do swojej położnej. Pani Tereska zrobiła mi KTG i kazała jechać do szpitala, bo tętno dziecka było nieregularne. Wróciłam do domu po torbę i dokumenty. Powiedziałam mężowi, że musimy jechać sprawdzić, co się dzieje z naszą Kornelką. Gdy ja dopakowywałam jakieś rzeczy do bagażu, mąż pakował choinkę do samochodu (chciał ją wkopać na działce).

Reklama

Jedź na działkę, ja jeszcze poczekam

Pojechaliśmy do szpitala. Tam standardowa procedura: rejestracja, badania. Gdy siedzieliśmy w poczekalni, zapytałam męża, czy weźmie urlop, jeśli zapadnie decyzja, np. o cesarskim cięciu. Był zaskoczony, odpowiedział: "Myślisz, że to już? Przecież termin masz za dwa tygodnie?!". Pomyślałam, że chyba ma rację, to jeszcze nie czas.

Po jakimś czasie przyszła po nas pielęgniarka i zaprowadziła nas na salę. Podpięła mnie pod KTG. Wspólnie słuchaliśmy, jak bije serduszko naszej córki. Piękny dźwięk. Słysząc, że wszystko jest w porządku, kazałam mężowi jechać na działkę wkopać choinkę i zrobić jakieś zakupy.

Męża nie ma, a cesarskie cięcie będzie

Gdy mąż wyszedł, coś zaczęło się dziać. Przyszedł lekarz i powiedział: "Pani Wiolu, będziemy zaraz jechać na blok, zrobimy cesarskie cięcie. Tętno dziecko jest nieregularne, nie możemy dłużej czekać". Przeraziłam się, chwyciłam za telefon i napisałam smsa: "Kochanie wracaj! Zaraz będę miała cesarskie cięcie. Boję się". Gdy chciałam wcisnąć przycisk "wyślij", weszła pielęgniarka, mówiąc: "Pani Wiolu, musimy się przygotować". Odłożyłam telefon. Ze łzami w oczach poszłam za nią. Przebrałam się, pobrano mi krew, zrobiono kolejne badanie. Położyłam się na łóżku, na którym zawieziono mnie na blok operacyjny.

Tysiące myśli krążyło mi po głowie: "Czy wszystko będzie dobrze? Czy mąż już jedzie? Czy Kornelka będzie zdrowa? Czy nie będzie komplikacji?". Na sali operacyjnej personel medyczny zadbał o to, bym przestała się bać. Anestezjolog robiąc znieczulenie opowiadał dowcipy, co chwila sprawdzał, czy lek działa. Lekarz, który miał wykonać cięcie zapytał, jaki bym chciała mieć kolor brzucha: pomarańczowy czy niebieski. Widząc moje zdziwione spojrzenie, powiedział: "W pomarańczowym będzie pani do twarzy" i wysmarował mnie jakąś pomarańczową mazią.

Mijające minuty wydawały mi się wieczonością

Leżąc wyczekiwałam pierwszego krzyku moje dziecka. Mijające minuty wydawały mi się wiecznością. Nagle lekarz przeprowadzający zabieg cesarskiego cięcia powiedział: "Proszę państwa o godzinie 15:00 witamy na świecie dzieciaczka! Co miała Pani urodzić?". "Dziewczynkę" - odpowiedziałam. "No dobrze, witamy więc dziewczynkę. Wszystkiego najlepszego maluszku" - dodał. Wszyscy zaczęli klaskać, a ja słysząc malutki cichutki płacz mojej córki, sama się rozpłakałam!

Widziałam jak ją zabrali do badania, była taka malutka i śliczna. Pielęgniarka po chwili przyniosła ją do mnie i przytuliła do policzka. Po czym powiedziała: "Pożegnaj się z mamusią na 5 minut. Idziemy się ubrać, a mamusia będzie czekać już na sali poporodowej". Dałam buziaka mojej kruszynce. Łzy kapały mi ze szczęścia.

Gdy się rodziłaś, tata sadził choinkę

Gdy przewozili mnie z bloku operacyjnego, mąż już czekał na sali na mnie. Zaczęłam mu opowiadać, co i jak, a on blady jak ściana mówi: "Ja sobie spokojnie pojechałem wkopać choinkę i do sklepu, jak chciałaś, przyjeżdżam, a tu ani ciebie ani twoich rzeczy. Poszedłem do pielęgniarki i pytam, gdzie moja żona, a ona mi gratuluje córki! O co chodzi? W końcu doszło do mnie, że musieli ci zrobić cesarkę". Przytulił mnie najmocniej jak się da i powiedział: "Dziękuje ci za córkę! Pójdę po nią". Mąż poszedł po wózeczek z naszą kruszynką i od tamtej chwili spędzamy czas we trójkę. Do dziś, gdy ktoś wspomni o narodzinach Kornelki, to się śmiejemy, że tatuś w tym czasie sadził choinkę.

Praca nadesłana przez Wiolę na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama