Newsy
21 grudnia 2014
Nasza historia o porodzie brzmi jak bajka. Choć na początku niewesoło się zaczyna, kończy się happy endem. Przeczytaj opowieść Wioli.
To było w czwartek, 2 stycznia 2014 r. Od rana nie czułam ruchów swojego dziecka, więc zdenerwowana pojechałam do swojej położnej. Pani Tereska zrobiła mi KTG i kazała jechać do szpitala, bo tętno dziecka było nieregularne. Wróciłam do domu po torbę i dokumenty. Powiedziałam mężowi, że musimy jechać sprawdzić, co się dzieje z naszą Kornelką. Gdy ja dopakowywałam jakieś rzeczy do bagażu, mąż pakował choinkę do samochodu (chciał ją wkopać na działce).
Pojechaliśmy do szpitala. Tam standardowa procedura: rejestracja, badania. Gdy siedzieliśmy w poczekalni, zapytałam męża, czy weźmie urlop, jeśli zapadnie decyzja, np. o cesarskim cięciu. Był zaskoczony, odpowiedział: "Myślisz, że to już? Przecież termin masz za dwa tygodnie?!". Pomyślałam, że chyba ma rację, to jeszcze nie czas.
Po jakimś czasie przyszła po nas pielęgniarka i zaprowadziła nas na salę. Podpięła mnie pod KTG. Wspólnie słuchaliśmy, jak bije serduszko naszej córki. Piękny dźwięk. Słysząc, że wszystko jest w porządku, kazałam mężowi jechać na działkę wkopać choinkę i zrobić jakieś zakupy.
Gdy mąż wyszedł, coś zaczęło się dziać. Przyszedł lekarz i powiedział: "Pani Wiolu, będziemy zaraz jechać na blok, zrobimy cesarskie cięcie. Tętno dziecko jest nieregularne, nie możemy dłużej czekać". Przeraziłam się, chwyciłam za telefon i napisałam smsa: "Kochanie wracaj! Zaraz będę miała cesarskie cięcie. Boję się". Gdy chciałam wcisnąć przycisk "wyślij", weszła pielęgniarka, mówiąc: "Pani Wiolu, musimy się przygotować". Odłożyłam telefon. Ze łzami w oczach poszłam za nią. Przebrałam się, pobrano mi krew, zrobiono kolejne badanie. Położyłam się na łóżku, na którym zawieziono mnie na blok operacyjny.
Tysiące myśli krążyło mi po głowie: "Czy wszystko będzie dobrze? Czy mąż już jedzie? Czy Kornelka będzie zdrowa? Czy nie będzie komplikacji?". Na sali operacyjnej personel medyczny zadbał o to, bym przestała się bać. Anestezjolog robiąc znieczulenie opowiadał dowcipy, co chwila sprawdzał, czy lek działa. Lekarz, który miał wykonać cięcie zapytał, jaki bym chciała mieć kolor brzucha: pomarańczowy czy niebieski. Widząc moje zdziwione spojrzenie, powiedział: "W pomarańczowym będzie pani do twarzy" i wysmarował mnie jakąś pomarańczową mazią.
Leżąc wyczekiwałam pierwszego krzyku moje dziecka. Mijające minuty wydawały mi się wiecznością. Nagle lekarz przeprowadzający zabieg cesarskiego cięcia powiedział: "Proszę państwa o godzinie 15:00 witamy na świecie dzieciaczka! Co miała Pani urodzić?". "Dziewczynkę" - odpowiedziałam. "No dobrze, witamy więc dziewczynkę. Wszystkiego najlepszego maluszku" - dodał. Wszyscy zaczęli klaskać, a ja słysząc malutki cichutki płacz mojej córki, sama się rozpłakałam!
Widziałam jak ją zabrali do badania, była taka malutka i śliczna. Pielęgniarka po chwili przyniosła ją do mnie i przytuliła do policzka. Po czym powiedziała: "Pożegnaj się z mamusią na 5 minut. Idziemy się ubrać, a mamusia będzie czekać już na sali poporodowej". Dałam buziaka mojej kruszynce. Łzy kapały mi ze szczęścia.
Gdy przewozili mnie z bloku operacyjnego, mąż już czekał na sali na mnie. Zaczęłam mu opowiadać, co i jak, a on blady jak ściana mówi: "Ja sobie spokojnie pojechałem wkopać choinkę i do sklepu, jak chciałaś, przyjeżdżam, a tu ani ciebie ani twoich rzeczy. Poszedłem do pielęgniarki i pytam, gdzie moja żona, a ona mi gratuluje córki! O co chodzi? W końcu doszło do mnie, że musieli ci zrobić cesarkę". Przytulił mnie najmocniej jak się da i powiedział: "Dziękuje ci za córkę! Pójdę po nią". Mąż poszedł po wózeczek z naszą kruszynką i od tamtej chwili spędzamy czas we trójkę. Do dziś, gdy ktoś wspomni o narodzinach Kornelki, to się śmiejemy, że tatuś w tym czasie sadził choinkę.
Praca nadesłana przez Wiolę na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).
Polecamy
Porady