Reklama

Pierwsza ciąża to wielka niewiadoma. Taki odmienny stan. Ciało kobiety z miesiąca na miesiąc się zmienia, towarzyszą temu huśtawki nastrojów, zmiana temperatury ciała, a czasem niestety wymioty. Pierwsze miesiące były straszne. Najchętniej tylko spałabym. Podczas spacerów raz było mi gorąco, raz zimno.

Reklama

Z upragnieniem czekałam na pierwsze ruchy dziecka. Początkowo miałam wrażenie, jakby mnie coś łaskotało od środka, ale pewnego wieczora poczułam mocniejsze uderzenie w brzuchu. To moje dzieciątko zaczęło dawać o sobie znać. To była jedna z najpiękniejszych chwil: pierwsze ruchy mojego szczęścia.

Do szpitala, na wszelki wypadek

I tak mijały miesiące – brzuszek był coraz większy, dzieciątko coraz mocniej kopało. Podczas badania USG 4D lekarka powiedziała nam (bo oczywiście był ze mną mąż), że mamy zdrowego synka. Byliśmy wniebowzięci!

Wszystko było w porządku, badania wychodziły dobrze. Termin porodu miałam na 5 czerwca, ale nic nie wskazywało na to, że urodzę w terminie.

W ostatnim miesiącu do ginekologa chodziłam co tydzień, aż do porodu, a że synkowi było jeszcze dobrze w brzuszku, to i w dniu planowanego porodu byłam na KTG. Podczas każdej mojej wizyty na korytarzu było wiele kobiet i tego dnia sytuacja była podobna. W oczekiwaniu na badanie, miło sobie gawędziłyśmy.

Gdy przyszła na mnie kolej, położna podłączyła mnie pod KTG i wytłumaczyła, co mam robić. Leżałam, ale nie wyczuwałam ruchów dziecka, co zaniepokoiło położną. Podeszła do mnie i prosiła, abym przekręciła się raz na jeden bok, raz na drugi. Lekarka zaczęła przesuwać główką urządzenia po brzuchu i po kilku minutach stwierdziła, że wypisze mi skierowanie do szpitala, gdyż KTG jest zawężone. Zdenerwowałam się, że ale pani doktor mnie uspokoiła i wytłumaczyła, że to typowe działanie i tak będzie bezpieczniej. Zadzwoniłam do męża, aby wziął torbę. Gdy przyjechał, od razu pojechaliśmy do szpitala.

W szpitalu zostałam przyjęta i poddana badaniom. Prawidłowy puls dziecka i na szczęście nic niepokojącego się nie działo. Badanie dooplerowskie wyszło dobrze, nic nie tłumaczyło, dlaczego zapis był zawężony.

Badania bez niespodzianek

Na drugi dzień zaplanowany miałam test oksytocynowy. Test ten polega na podaniu małej dawki oksytocyny wywołującej skurcze macicy, przy równoczesnym kontrolowaniu stanu dziecka za pomocą KTG. Pozwala on ocenić stan płodu i jego bezpieczeństwo podczas akcji porodowej, reakcję na skurcze i samą oksytocynę. Cieszyłam się, że i tym razem wszystko jest w porządku.

Mąż kupił mi prowiant, po czym pojechał do domu.W sali leżały jeszcze inne kobiety, dwie z nich miały zaplanowane zabiegi cesarskiego cięcia. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć taki zabieg, opowiadałam tym dziewczynom, że według lekarza minie jeszcze kilka dni zanim urodzę i na szczęście będzie to naturalny poród. Oczywiście nie twierdziłam nigdy, że naturalny poród jest bezbolesny, ale na pewno kobieta po nim szybciej dochodzi do siebie. Dziewczyny te jednak byly zadowolone, gdyż każda z nich już była matką i już przechodziła ten zabieg.

Następnego dnia test oksytocynowy miałam mieć na rano, ale było bardzo dużo porodów, więc przesunął się na popołudnie. Mąż miał mi przywieźć kartkę z wynikiem grupy krwi, gdyż nie była ona dołączona do karty ciążowej. Powiedziałam mu, że może się zdarzyć, że jak przyjedzie, to ja będę na tym badaniu, więc niech cierpliwie poczeka...

Jednak cesarka!

Mąż niestety nie zdążył przyjechać. Po południu pielęgniarka zaprosiła mnie na badanie. Poszłam razem z nią na porodówkę, tam zostałam podłączona pod KTG i pod kroplówke. Pielęgniarka co kilka minut sprawdzała zapis KTG i regulowała kroplówkę. Nagle zauważyłam zaniepokojenie na jej twarzy. Kazała mi się przekręcić się raz na jeden bok, raz na drugi. Zdenerwowałam się, bo nie wiedziałam, co się dzieje. Pielęgniarka zadzwoniła po lekarza, który także kazał mi się przekręcać. Po około 10 minutach stwierdził, że nie ma co ryzykować i zapytał, czy zgadzam się na zabieg cesarskiego cięcia. Oczywiście zgodziłam się, byłam jednak przerażona i modliłam się, by wszystko było wszystko w porządku i by dzidziusiowi nic się nie stało.

Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Podpisałam zgodę na zabieg. Dowiedziałam się, że przyjechał mąż i już wszystko wie. Zostałam przewieziona na salę porodową i przygotowana do zabiegu. Dostałam znieczulenie w kręgosłup. Musiałam się wygiąć i nie ruszać. Następnie położyłam się na stole i pielęgniarka bandażowała mi nogi.

Zasłonięto mi część ciała, od pasa w dół. Lekarze zapytali, czy coś czuję, odpowiedziałam, że tak, ale nic nie bolało. Cały czas myślałam tylko o dziecku, tak strasznie się bałam. Modliłam się i nagle usłyszałam płacz dziecka! Pielęgniarka przyłożyła do buzi mojego skarbeczka. Łzy szczęścia popłynęły mi z oczu. Mój synek, mój kochany synek cały i zdrowy. Dostał 10 punktów w skali Apgar. Pielęgniarka wzięła dziecko, żeby pokazać je tatusiowi, a ja już spokojnie leżałam i czekałam, aż lekarze skończą mnie zszywać. Oczywiście nadal nie czułam, co się działo z moim ciałem.

Łzy ze szczęścia

Tak ten dzień zapamiętał tata Piotrusia: „Jechałem do szpitala, by odwiedzić żonę. Kupiłem jej słodycze i pizzę. Zastanawiałem się, kiedy nasz synek będzie chciał się narodzić. Gdy już dojeżdżałem do szpitala, dostałem smsa od Ewy, że właśnie idzie na badanie i żebym cierpliwie czekał. Zaparkowałem samochód pod szpitalem, kupiłem w sklepiku szpitalnym kilka gazet i spokojnie wjechałem windą na odpowiednie piętro.

Gdy tak czekałem na żonę, podeszła do mnie pielęgniarka i zapytała, czy jestem mężem Ewy i czy mam ze sobą wyniki grupy krwi żony, gdyż będzie miała ona zabieg cesarskiego cięcia. Wówczas strasznie się zdenerwowałem. Myślałem, że zobaczę się z żoną jeszcze przed zabiegiem i w dodatku nie wiedziałem, co się stało, że zapadała decyzja o zabiegu. W myślach żarliwie się modliłem o to, by wszystko skończyło się szczęśliwie.

Po 20 minutach pojawiła się pielęgniarka i powiedziała, że wszystko się udało, że zabieg jeszcze trwa, gdyż lekarze zszywają żonę, ale mogę już zobaczyć dziecko.

Wówczas ujrzałem mojego synka, mojego Piotrusia. Łzy same napłynęły mi do oczu. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu. Mój synek cały i zdrowy! Pomyślałem: „Jaki on malutki”. Miał tylko 50 cm, ale dla mnie był wielkim skarbem! Te chwile zapamiętam do końca życia. Są one bezcenne".

Zobacz także:

  • Pierwsza noc po porodzie = samotność i przerażenie?
  • Prawdziwe historie: Dzień wielkich i długich oczekiwań
  • Prawdziwe historie: Twardziel na porodówce

Praca nadesłana przez Ewę Łukasik na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama