Reklama

Środa, 21 stycznia 2015 r.

Jest pięć dni po wyznaczonym terminie porodu. Leżę w szpitalu podpięta pod KTG. Nagle dzwoni mąż – twierdzi, że ma przeczucie i że dzisiaj, lada chwila, będę rodzić. Rzeczywiście coś drgnęło – urządzenie pokazuje, że mam skurcze, czuję ból. Po badaniu zostałam zabrana na salę porodową, chociaż położna twierdzi, że to jeszcze nie poród. Coraz silniejsze skurcze pokazują, jak bardzo się myli. Dzwonię do męża – przeczucie go nie myliło. Na szczęście jest już w drodze do szpitala. Pojawia się w ciągu 10 minut, jeszcze na korytarzu zakłada niebieski fartuch i czepek (kupione w przyszpitalnej aptece).
Słyszę, jak położne zwracają się do niego: "Nie musi mieć pan czepka przy porodzie; może go pan zdjąć". Na co mąż kwituje: "Znam się, to wiem, jak mam się ubrać, żeby syna odebrać". Wszedł do sali, by mi towarzyszyć. Akcja porodowa trochę trwa, ale on dzielnie przy mnie czuwa. Spacerujemy po pokoju.
Mam coraz silniejsze i częstsze skurcze, odchodzą mi wody płodowe. Mąż biegnie po położną. Ta ze zdziwioną miną po badaniu stwierdza, że rzeczywiście rodzę. Mąż prosi, by przyszedł anestezjolog i podał mi znieczulenie. Jednak, gdy ten przychodzi okazuje się, że jest już za późno.
Mąż ciągle trzyma mnie za rękę, wspiera, podaje wodę. Położna twierdzi, że zbliżamy się do kolejnej fazy porodu i widać już główkę. Nie wierzę jej, ale mąż spokojnym tonem uspokaja mnie: "Kochanie, widzę śliczną główkę naszego synka, o zaraz wyjdzie rączka".
Spoglądam na zegar wiszący na ścianie. Na co mój mąż krzyczy: "Nie patrz na zegarek i nie odliczaj czasu; damy radę. Już mamy naszego synka". Tak mnie dopinguje, że zapominam o całym świecie, koncentruję się tylko na porodzie.
Przez cały czas mąż rozśmiesza mnie, opowiadając różne historie, dzięki temu rozładowuje napięcie i stres. W końcu po czterech godzinach urodziłam ślicznego ważącego 3800 g chłopca.
Mąż towarzyszy położnej przy ważeniu i mierzeniu naszego dziecka. Jest tak podniecony i szczęśliwy, że od razu chce wziąć małego na ręce. Zapomina o tym, że miał fotografować cały poród – udaje mu się zrobić tylko kilka zdjęć.
Położna kładzie na moich piersiach nasze dziecko; mąż chce przy nas czuwać. Nie pozwala wyprosić się lekarzowi z sali. By móc zaszyć mi krocze, lekarz używa podstępu, mówiąc do męża: "Proszę pana, kolejnego syna już dzisiaj nie będzie. Proszę wyjść na korytarz zadzwonić do rodziny i znajomych; powiedzieć im, że został pan pierwszy raz tatusiem".
Poskutkowało. Maż wychodzi. Nie ma go zaledwie kilka minut. Znów wpada na salę i błaga lekarza, by pozwolił mu zostać. Na szczęście jest już po szyciu. Jeszcze na sali porodowej udaje nam się nakarmić małego – dobrze piszę – nam! Mąż pomaga pierwszy raz przyłożyć mi dziecko do piersi.
Po około dwóch godzinach zostajemy przewiezieni na salę poporodową. Ponieważ nie mogę chodzić mój wózek prowadzi położna, natomiast nasze dziecko wiezie dumny tatuś.
Jest już późno w nocy i mąż nie może zostać w szpitalu (takie przepisy). Jakimś cudem udaje mu się przekonać panie położne, by pozwoliły mu zostać przy mnie jeszcze dwie godzinki... bym się oswoiła z sytuacją.

Reklama

Czwartek, 22 stycznia 2015 r.

Nad ranem dzwoni mąż. Twierdzi, że ma przeczucie, że mały jest głodny i trzeba go nakarmić, bo będzie płakał. Nie wiem, jak on to robi, ale kolejny raz ma rację. Maleństwo budzi się, więc przystawiam je do piersi. Pani leżąca na łóżku obok twierdzi, że mam wyjątkowego męża – nie każdy ma taki instynkt ojcowski i to od pierwszego dnia.
Myślę, że do końca życia nie zapomnę tego blasku w oczach męża, gdy tylko zobaczył naszego syna. Tak naprawdę w chwili porodu nikt nie nie był mi tak bardzo potrzebny jak mój mąż. W każdym jego słowie i geście czułam wsparcie, co pozwoliło mi zapomnieć o bólu i stresie.

Reklama

Praca nadesłana przez Joannę Wasyliszyn na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja lutowa).

Reklama
Reklama
Reklama