Reklama

Zaczęło się 5 min po północy 16 maja 2014 r. Dokładnie tak, jak przewidział lekarz po pierwszym badaniu – trafił idealnie z terminem porodu. Ledwie zasnąłem, gdy nagle żona obudziła mnie, mówiąc: „Misiu, to chyba już”. W półśnie zapytałem: „A co odeszły ci wody?”. Po czym żona stwierdziła: „Chyba tak!”. Odpowiedziałem: „No to chyba jedziemy”.

Reklama

Czekanie w domu

Poszedłem wypić kawę, a żona poszła pod prysznic. Później dopakowała do torby kilka potrzebnych rzeczy. Trwało to w sumie około trzydziestu minut. Cierpliwie na nią czekałem. Gdy wreszcie była gotowa, zaniosłem bagaże do auta. Pogoda była straszna – lało jak z cebra, a do szpitala było jakieś 40 minut drogi (żona ubzdurała sobie, że akurat ten najdalej położony jest najlepszy, choć po drodze jest 15 innych szpitali!).

Gdy żona, była już w samochodzie, ruszyłem. Mieszkamy przy wąskiej jednokierunkowej ulicy, musiałem jechać tyłem. Miałem ograniczoną widoczność, a stojąca przy ulicy latarnia nie chciała się przesunąć... Przetarłem ją lusterkiem (jej nic się nie stało, stoi do dziś, natomiast na lusterku są delikatne zadrapania).

Czekanie na izbie przyjęć

Jadąc do szpitala, liczyliśmy, co ile są skurcze, a że droga była długa, zaczęliśmy od 8 minut, a skończyliśmy na 3 minutach. Myśleliśmy, że to już blisko. Jednak po wejściu do szpitala zaczęła się procedura rejestracji. Żona poszła na badania, a ja czekałem. Kazano mi się przebrać, więc się przebrałem. I czekałem. Co jakiś czas widziałem za szybą przelatującą żonę. I czekałem. Czekałem, czekałem, czekałem. Tak minęła mi godzina.

Bałem się, że żona urodziła, a mnie przy tym nie było. Nagle wyszła na korytarz i powiedziała: „Misiu, bierz torbę, idziemy tam do pokoju”. Jak tragarz z ruskiego bazaru, wziąłem torbę żony, która była tak ciężka, jakby mieściło się w niej 15 worków cementu i z 10 cegieł.

Czekanie w pokoju porodowym

Weszliśmy do pokoju, w którym znajdowały się łóżko i fotel. Od razu zrozumiałem, że łóżko to chyba nie dla mnie, więc skorzystałem z fotela. Do pełni satysfakcji brakowało mi już tylko pilota i telewizora. Żona leżała, ja próbowałem się zdrzemnąć, lecz jakoś nie szło. Emocje brały górę. Co jakiś czas przychodziła pielęgniarka i zabierała ją na badania. Oczywiście za każdym raz myślałem, że to już.

Gdy żona wracała, kładła się i przez zaciśnięte zęby mówiła: „Jeszcze nie”. A więc czekaliśmy. W między czasie urodziły dwie kobiety, które przyszły po nas. Żona cierpiała. Było to widać po jej twarzy. Żeby ulżyć jej w bólu i wspomóc naturę, pielęgniarka poradziła, by poćwiczyła na piłce. Przez moment myślałem, że będzie się toczyć na brzuchu, a dziecko pod wpływem nacisku zacznie wychodzić. Niestety myliłem się. Znowu czekaliśmy.

Czekanie na porodówce

O 12.00 w południe wzięli nas na porodówkę. Rozpoczął się długo oczekiwany moment. Żona parła, ja razem z nią. Jej ból, cierpienie były przerażające. W pewnej chwili pojawiła się główka dziecka – żona prosiła, aby nie patrzył. Powiedziałem: „Spokojnie, jestem na trzecim roku chirurgii...”, odpowiedziała z przekąsem: „Na jakiej specjalizacji?”. „No dobra, skończyłem filologię polską” – poddałem się ze śmiechem. Humor poprawił się nam obojgu.

Wreszcie pojawiła się nasza córeczka. Gdy położna położyła ją na piersiach mojej żony, łzy zakręciły mi się w oczach. Piękne różowe stworzonko wyszło na świat po 14 godzinach bólu i cierpienia mojej żony. Co nie zmienia faktu, że była to jedna z najpiękniejszych chwil w naszym życiu. Trzymając w ręku nożyczki, przeciąłem pępowinę. W tym momencie poczułem się dumny z mojej żony, że dała mi satysfakcję i mogłem wspólnie z nią sprowadzić naszą Wiktorię na ten świat. I za to jej z całego serca dziękuję.

Zobacz także:

  • Prawdziwe historie: Byłem tak zestresowany, że nie myślałem trzeźwo
  • Prawdziwe historie: Gdy rodziła się nasza córka, mąż sadził choinkę
  • Prawdziwe historie: Trudne początki ciąży, ale szczęśliwe zakończenie
Reklama

Nadesłane przez Jarosława na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja lutowa).

Reklama
Reklama
Reklama