Reklama

Nadszedł dzień wyznaczony przez lekarza prowadzącego - data porodu. Nic się nie działo. Pojechałam do szpitala, żeby zobaczyć się z panią doktor i zorientować się, co dalej. Kiedy weszłam na oddział, dowiedziałam się, że jest na urlopie! Moje poczucie bezpieczeństwa runęło. Co mam teraz robić...? Chciało mi się płakać. Musiałam jednak działać... Przecież moje dziecko może chcieć przyjść na świat w każdej chwili, a to już czas. Zaczepiłam na korytarzu ordynatora oddziału. Zapytałam, co robić. Odburknął, że przyjąć się na oddział, albo gdzieś ambulatoryjnie sprawdzić na własną rękę. Spanikowana myślałam: "Mam rodzić na własną rękę?! Gdzie gdzieś?! Sama mam się przyjąć na oddział?" Wyszłam przed szpital i zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam co począć dalej.

Reklama

"Przyjęłam się na oddział"

Mąż mnie trochę uspokoił i kiedy już mi przeszło, udałam się na izbę przyjęć i "przyjęłam się" na oddział. Był wtorek. Dni w szpitalu strasznie się dłużyły. Leżałam i słuchałam opowieści, zastanawiając się, jak będzie wyglądał mój poród. Wtedy po raz pierwszy naprawdę zaczęłam o tym myśleć. Wcześniej nigdy nie analizowałam przebiegu porodów, nie układałam sobie w głowie scenariusza przebiegu mojego. Pobyt w szpitalu mijał spokojnie, aż do czwartkowego popołudnia. Właśnie wtedy się zaczęło... W toalecie zauważyłam różową wydzielinę. Od razu zgłosiłam ten fakt pielęgniarce, która przekazała tą informację lekarzowi dyżurującemu. Po popołudniowym obchodzie zostałam zbadana. Pan doktor stwierdził, że wody zaczęły się sączyć i przeniósł mnie na salę przedporodową. Leżałam tam sama, nie mogąc zebrać myśli. Zastanawiałam się: "Co dalej?" To pytanie prześladowało mnie nieustannie.

Nie musiałam długo czekać na odpowiedź

Wieczorem pojawiły się bóle, a na sali obok mnie, pojawiły się dwie inne dziewczyny. Zadzwoniłam do położnej, którą wcześniej wynajęłam. Chciałam mieć pewność, że jest obok mnie ktoś, kto się mną zajmie. Przyjechała prawie natychmiast. Zbadała mnie – nie było rozwarcia. Poprosiła jednak lekarza o podanie kroplówki – nie zgodził się. Powiedział, że kroplówkę dostanę o 6 rano (dodam, że pan doktor kończył dyżur o 7, więc było jasne, czemu nie chciał wcześniej podać kroplówki). Całą noc zwijałam się z bólu. Za każdym razem kiedy przysypiałam, budził mnie skurcz. Położna przychodziła co jakiś czas sprawdzać tętno dziecka. W międzyczasie jedna z dziewczyn z mojej sali zaczęła rodzić, a druga spała twardo, nie słysząc nawet, jak jęczę z bólu.

Ogromny wysiłek

Nad ranem, kiedy wydawało mi się, że nikt się mną nie interesuje, a ból był już nie do wytrzymania, zadzwoniłam znowu do swojej położnej. Przyjechała… Poczułam się trochę pewniej, bo był wreszcie ktoś, kto mi sprzyjał. Tak, jak zarządził lekarz, około 6 rano przeniesiono mnie na salę porodową i podłączono kroplówkę z oksytocyną. Poprosiłam położną o znieczulenie albo cesarkę, twierdząc, że nie wytrzymam tych bólów. Ona cały czas motywowała mnie mówiąc, że dam radę. Nade mną wisiał zegar. Spoglądałam na niego co chwilę i wydawało mi się, że czas stoi w miejscu. Ze zmęczenia zaczęłam nawet przysypiać, ale znów budziły mnie skurcze. Położna była przy mnie cały czas, sprawdzała rozwarcie, motywowała a ja dalej zwijałam się z bólu i krzyczałam. Mój biedny mąż stał przed drzwiami sali i słuchał moich wrzasków. Podobno wyszedł ze szpitala i się popłakał…

Mała komplikacja

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Znalazłam się na fotelu i zaczęłam rodzić. Kiedy już ujrzałam moje maleństwo, odcięto mi pępowinę, a dziecko położono na brzuchu. Objęłam ją obiema rękami, przestało krzyczeć. Nie wiem, co robili wtedy lekarz i położna...Po chwili pielęgniarka zabrała dziecko. Kiedy to robiła, mała znów zaczęła krzyczeć. Zdawałam sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec. Musi urodzić się łożysko. Położna dwoiła się i troiła, a łożysko tkwiło w środku. Zbadał mnie jeden lekarz, potem drugi. Minęło pół godziny i zapadła decyzja – "proszę wezwać anestezjologa, trzeba łożysko wydobyć ręcznie". Pomyślałam:"Co jeszcze mi się przydarzy?", ale skrzydeł dodawała mi myśl, że moje dziecko jest już na świecie. Całe i zdrowe. Zjawiła się pani anestezjolog, zadała kilka pytań. Podpisałam zgodę i zasnęłam.

Doszłam do siebie

Mąż był przy mnie cały czas. W międzyczasie zjawiła się moja mama i bratowa. Najpierw odwiedziły mnie, a potem poszły zobaczyć dziecko. Co jakiś czas przychodziła położna, naciskała mi brzuch, a ja czułam jak coś ciepłego wylewa się ze mnie. Miałam nogi jak z waty, więc sama nie mogłam odwiedzać mojej córki. Jeszcze trochę czasu dochodziłam do siebie, ale dałam radę i jestem z siebie dumna. Ten ból, został mi po tysiąckroć wynagrodzony. Patrząc codziennie na moją córeczkę, nie myślę o tamtych przejściach. Czuję niesamowite szczęście i spełnienie. Nic lepszego w życiu nie mogło mi się przytrafić. Często zaglądam do pokoju, kiedy śpi i upewniam się, czy to nie sen, czy ona naprawdę jest przy mnie...

Reklama

Praca nadesłana przez Annę Kotecką na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama
Reklama
Reklama