Wszystko zgodnie z planem... do czasu
Mój kochany mąż Piotrek nazywa mnie - oczywiście trochę prześmiewczo- mistrzynią planowania . To fakt wszystko szykuję ze znacznym wyprzedzeniem, żeby mnie nic nie zaskoczyło. Tak też było z porodem. Z racji tego, że nasz synek od 4. miesiąca ciąży był ułożony miednicowo, mieliśmy zaplanowaną cesarkę. Wszytko załatwione – termin 17 stycznia, godzina 8.00. Operację miał przeprowadzać ordynator. Pokój dla dziecka przygotowany, mieszkanie regularnie porządnie sprzątane, torba do szpitala spakowana na miesiąc przed porodem. Wszystko na tip-top. I wszystko sypnęło się przez.... egzamin na prawo jazdy.
Bardzo długo nie chciałam mieć prawka. Bo nie potrzebuję, nie umiem, nie lubię, itp. Ale będąc w zaawansowanej ciąży coś mnie naszło – poszłam na kurs. Bez przekonania, bez entuzjazmu, ale rozsądek podpowiadał mi, że łatwiej będzie jechać gdzieś z maluchem autem niż komunikacją miejską. Kiedy przyszło do ustalania daty egzaminu, wybrałam 16 stycznia, godzina 6.00. Czemu akurat tak? Bo tak.
Zanim na salę porodową na egzamin na prawko
Tak więc, na dzień przed planowanym cesarką, pobudka o 4:30. Nerwy, pośpiech, mocne trzymanie kciuków i ... egzamin oblany. Nie chcę tu zwalać winy na egzaminatora, co prawda był strasznym bucem, ale za to ja przejechałam na "stopie" i trzy razy zgasł mi samochód, więc należało mi się. Niemniej jednak płacz i foch na cały świat były. Po powrocie do domu, wściekła i zrezygnowana, wzięłam się za sprawy doczesne. Piotrek poszedł na ostatni dzień do pracy, bo po porodzie chciał przez 2 tygodnie być ze mną w domu. A ja w tym czasie popłaciłam zaległe rachunki, zapełniłam lodówkę dla mężusia, żeby nie padł z głodu pod moją nieobecność, zrobiłam listę pomocniczą (pamiętaj żeby: karmić psa, sprzątać kuwetę, zmywać na bieżąco naczynia itp.). W końcu miało mnie nie być aż przez trzy dni... :)
Na koniec postanowiłam jeszcze umyć podłogę. I chyba ten zabójczy mix – mycie podłóg i oblany egzamin doprowadził do całej tej historii.
Na wieczór zaplanowałam kebab i film, a nie bóle i skurcze
Wieczorem postanowiliśmy się odprężyć – wypożyczyliśmy film, zamówiliśmy kebaby (bo jak będę karmić piersią to tylko indyczek z marchewką będzie, to teraz zaszalejmy). Tytułu i tematyki filmu nie pamiętam (ale grał tam Ryan Gosling, więc na pewno był świetny). Niestety, nie dane mi było obejrzeć go do końca. Około godz. 20 dostałam skurczy. Ale co tam, trochę pokucałam, pochodziłam i było ok. Później potańczyłam, poszłam pod prysznic, grzałam się suszarką, byłam masowana... i nic. Coraz gorzej. Wręcz fatalnie. Piotrek koniecznie chciał pojechać do szpitala. Ja wręcz przeciwnie – przecież termin mam na jutro, wytrzymam.
Około 22:30 Piotrek nie wytrzymał. Zadzwonił na izbę przyjęć, pogadał z pielęgniarką i kazał mi się ubrać. Odmówiłam. Nigdzie nie jadę! Zapewnił mnie, że to tylko po zastrzyk, nawet torby nie muszę brać. Dadzą mi coś przeciwbólowego i wrócimy do domu. W końcu mnie przekonał. Już w drodze do szpitala nerwy zaczęły mu puszczać. Środek zimy, mróz, lód na ulicach a on 120km/h zasuwa po mieście. A przecież my tylko na zastrzyk...
Jakoś doczołgałam się na izbę (cieć nie chciał otworzyć szlabanu więc spory kawałek trzeba było przejść od ulicy). Na izbie pielęgniarki oburzone, pytają o to, czemu nie mam torby? Bo ja tylko na zastrzyk... A guzik prawda. Ja na salę operacyjną, oszukał mnie ten padalec. Wijąc się z bólu, nie zdążyłam nawet zareagować, a sprawca zwiał – do domu po torbę. A to co się potem zdarzyło opowiedział mi dużo później....