Reklama

W ciążę zaszłam po 2,5 miesiąca pobytu za granicą. Mieliśmy tam pracować, mieszkać, zacząć inne życie… Niestety opieka służby zdrowia była kiepska, krwawienia w ciąży ignorowano i zalecano brać na wszystko paracetamol, nawet lekarz zignorował mnie, mówiąc, że to naturalna selekcja i jak chcę, to mogę nawet usunąć ciążę!

Reklama

Dwa razy wracałam do Polski na badania

To polski lekarz przepisał mi leki rozkurczowe, luteinę i magnez. Pamiętam, gdy pierwszy raz zobaczyłam bijące serduszko, gdy później patrzyłam na machające nóżki i rączki. Cudowne uczucie… w szczególności ruchy bobaska w brzuchu. Nagrałam mnóstwo filmików. Dwa miesiące przed porodem poszłam na urlop wypoczynkowy i od razu na macierzyński. Wróciliśmy do Polski. Chciałam rodzić w szpitalu, w którym kiedyś pracowałam. Zapisaliśmy się z narzeczonym do szkoły rodzenia. Poczułam się pewniej, choć strach przed porodem nasilał się wieczorami. Okazało się, że łożysko ma masywne złogi, ale lekarz orzekł, że można poczekać do terminu. Bałam się, choć zaufałam tej decyzji.

Zaczęłam krwawić

Krwawienie pojawiło się dwa dni po terminie o czwartej rano. Pojechaliśmy na KTG – zero skurczów (miałam tak na każdym badaniu KTG, mimo że w domu zwijałam się z bólu już drugi tydzień), zero rozwarcia. Odesłano mnie do domu. Pojechaliśmy w odwiedziny do znajomej, tam leżałam na kanapie, dziwnie zmęczona, poddenerwowana. Wróciliśmy do domu, na podwórku mnóstwo gości – imieniny mojej mamy. Mimo, że byłam głodna, odruchowo nic nie jadłam, tylko piłam wodę. Od osiemnastej rozbolał mnie brzuch. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, robiłam zdjęcia gościom, patrzyłam jak jedzą, jak się bawią, pogoda była piękna. O dwudziestej skurcze pojawiały się co pięć minut i gdyby nie dziwny niepokój, wytrzymałabym kolejną noc.

Chcę jechać do szpitala

Poprosiłam narzeczonego, żeby mnie zawiózł do szpitala. Mówiłam, że coś jest nie tak, że czuję strach, skurcze są coraz boleśniejsze. Nie ustawały. W samochodzie czułam, że są naprawdę silne. Na porodówce ledwo się ubrałam, weszłam na salę, położyłam się na łóżko. Brak rozwarcia. Ciągłe skurcze. Położna zaprowadziła mnie do łazienki (lewatywa), ból zaczął obejmować kręgosłup. Narzeczony patrzył w monitor KTG, przed każdym skurczem mnie ostrzegał, mówił: „Oddychaj, brzuch do góry, wypuszczamy powietrze, oddychaj”. Kolejne badania szyjki macicy.

Brak rozwarcia…

Skurcze, silne uczucie parcia na mocz. Nagle na podłogę spływa kałuża. – Przepraszam, nie wytrzymałam, nie dałam rady z bólu – powtarzałam zawstydzona. – Odeszły pani wody! Pomyślałam, że za chwilę wszystko się zacznie i skończy. Bardzo się myliłam. Była dwudziesta druga. Najpierw położna, potem lekarz sprawdzali rozwarcie. Nic, zero, szyjka twarda, a siła skurczów maksymalna. Ciągle słyszę – Zaczyna się, oddychaj, wdech, wydech. Łyk wody po każdym skurczu, w gardle sucho jak na pustyni. Zaczynam słabnąć, lekarz oznajmia – Strasznie Pani cierpi, to widać na ktg. Wydaje polecenia, położna, zakłada wkłucie, zaczynają podawać leki.

Musimy zahamować skurcze, nie ma postępu

Jak to, a te skurcze? Jestem wykończona, usta popękały. Na salę wjeżdża butla z gazem. Skurcz, wdech, gaz i tak co 2–3 minuty przez kolejną godzinę. Kolejny lek. Odpływam, widzę narzeczonego, przygaszone światło, ustają skurcze, a może tylko bólu nie czuję, a one nadal są. Narzeczony załamuje ręce, patrzy na mnie zmęczony, obserwuje monitor, mnie, nerwowo zjada kolejnego wafelka. Co chwilę otwieram oczy, nie wiem kiedy ból powraca, zapomniałam, że istnieje czas, trzęsą mi się uda, nogi, brzuch, jestem wyczerpana. Próba wyjścia do toalety, powrót, łyk wody, wymioty. Badanie – zero rozwarcia, siadam na piłce. Każą się kręcić (nie umiem zrobić kółka, ruszam się więc w przód i tył). Chyba nic nie działa, nawet gaz słabnie, mętlik w głowie, zaczyna świtać, słychać ludzi przez otwarte okno.

Nowa twarz nade mną

Chyba się przedstawia i mówi: – Teraz ja się tobą zajmę, ale musisz mnie słuchać. Badanie wskazuje centymetr rozwarcia. Położna nakazuje iść pod prysznic, mam umyć zęby (nie mam sił!). Ale mam się słuchać, więc idę, stając co chwilę. Zęby czyste, skurcz za skurczem. Rozbieram się do naga, okrywają mnie prześcieradłem, gorąca woda, dostaję wytyczne, co robić w czasie skurczu – ściana, nogi w dół, biodra, pełno haseł, komend.... Na siłę wykonuje polecenia. Mój ukochany cały czas jest ze mną. Badanie rozwarcia, teraz wiem, co to jest masaż szyjki macicy – nie ma nic wspólnego z czymś przyjemnym, to okropny ból, którego doświadczyłam kilkadziesiąt razy! Na twarzy mam tylko grymas, nie mam siły jęczeć. Postęp 2 cm. Mija czas – 3 cm.

Główka nadal wysoko

Nie wchodzi w kanał, proszę mnie słuchać, robić wszystko co mówię – położna łapie mnie za nogę, przekręca na bok, na plecy, skurcz, noga do góry, skurcz, znowu szarpanie, skurcz, proszę na lewo, skurcz. – Pan ją trzyma, pani kuca. Skurcz. Badanie, postęp 5, 6, 7 cm. Dziecko nie chce wejść w kanał. Antybiotyk. Dziecko za długo jest bez wód płodowych. USG. Męczarnia, kazali iść pieszo. Kolejna rodząca przewija się przez porodówkę i opuszcza ją z bobasem, kolejny krzyk dziecka, a ja dalej ledwo żywa. – Proszę wejść na łóżko na czworaka, miednica do przodu, do tyłu (nie mogę to ta rwa kulszowa, która towarzyszyła mi całą ciążę). Wyciągamy ręce do przodu, proszę się położyć brzuchem, ile się da, klęczymy. Teraz podnieś się, wypchnij miednicę. Czuję jak położna łapie moje ramiona, a na plecach układa swoje kolano i mnie wygina. I za chwilę znowu. Nagle zaczynam wydobywać z siebie dziwne dźwięki, jęk z krzykiem, pisk. Świetnie! – położna mówi, że zaczynają się bóle parte. Dziecko schodzi niżej. Pomyślałam, że to już. Nie tak szybko, niestety. Bóle trzymają, a ja drę się, wyję. Tak niskich głosów jeszcze z siebie nie wydobywałam. Proszę o cesarkę, błagam. Zaczęły się bóle pachwin! Przepraszam, że tak krzyczę, że nie umiem urodzić. Łzy stoją w oczach, nie chcą lecieć, gdzie one są?

To ta, co od wczoraj się męczy

Pełne rozwarcie! Przychodzi lekarz i dwie położne: – Kochana teraz rób to, co mówimy. Narzeczony kolejną godzinę skanduje polecenia. Czas nie istnieje, chaos, nie ma żartów. Pobrano już krew na badania, albo kleszcze albo cesarka. Dziecko jest w kanale, główka wystaje. – Teraz dajemy z siebie wszystko. Cisną całą siłą w mój brzuch, chyba wszystko mi pęknie, zaciskam oczy, prę, wyję, słyszę kątem ucha: – Dasz radę kochanie, jesteś silna, jestem z ciebie dumny. Jesteś fantastyczna. Moja myśl kłębi się wokół tego, żeby ktoś mnie rozciął. Nim się zorientowałam położna dwa razy nacięła mnie – jest główka! Wyję wniebogłosy.

Nagle widzę wiotkie dziecko – proszę przeciąć pępowinę! Kładą mi ją na brzuchu. Zaaspirowała smółkę. Jestem cała brudna. Odsysanie, krzyk. Moje ciepłe, małe dzieciątko! Żyje. Widzę tylko plecki, tył główki, włoski i łzy narzeczonego. – Niech pan płacze, proszę się cieszyć, nie ukrywać łez – mówi położna. Ciągle słyszę: „Byłaś fantastyczna, kocham cię, dokonałaś czegoś wielkiego, bałem się jak cholera, jesteś świetna, kocham cię”. I tak w kółko. A ja, nie mam siły mówić.

Lenka urodziła się ważąc 3150 g, mając 56 cm długości – 12 czerwca 2014 roku o godzinie 13.35. Zakochałam się w niej od początku. Uważam, że ten ból był mi przeznaczony – jeszcze bardziej związał mnie z córeczką.

Praca nadesłana przez Karolinę na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama