Reklama

To był ostatni czwartek starego roku. Dokładnie o 4.30, w drodze do łazienki, odeszły mi wody płodowe. Wracam do łóżka, kładę się obok męża i czekam na skurcze. Nie przychodzą, więc zasypiam. Rano myślę, że pewnie dziecko jest już duże i nacisnęło mi na pęcherz... 2 stycznia 2012 roku mam kontrolną wizytę u lekarza prowadzącego ciążę. Mówię o zdarzeniu. Stwierdza pomniejszona ilość wód płodowych. Daje skierowanie na USG i każe jechać do szpitala ze spakowaną walizką (tak na wszelki wypadek). No tak, tyle że u nas nic nie jest gotowe. Nawet łóżeczko nie jest jeszcze złożone. Miałam przecież rodzić w lutym!

Reklama

Pani rodzi!

W szpitalu, nie robiąc mi badania USG, stwierdzono, że to nie wody płodowe. Wracamy do domu. Następnego dnia bardzo źle się czuję. Mam stan podgorączkowy. Jedziemy do innego szpitala. Tam również mówią, że nic nie wskazuje na odejście wód płodowych. KTG nie wskazuje skurczy, chociaż ja je czuje. W końcu, gdy powiedziałam, że muszę iść do łazienki, bo znowu coś leci, poproszono o moją podpaskę. Polano ją jakimś odczynem. Usłyszałam: "Pani rodzi!". Boże, co za szczęście, że akurat wtedy pociekły te wody! Szybka akcja, dziecko ułożone pośladkowo. Decyzja – cesarka. Wyjmują dziecko.

"Łożysko jakieś małe – daj do badania" – słyszę głos przy mnie. A za sobą słyszę drugi: "No oddychaj. Oddychaj. Decyduj się malutka". Co się dzieje? Dziecko zaczęło oddychać. Znowu ten sam głos "45 cm, 1650 g". Myślę: "Jaka maleńka". Nawet mi do głowy nie przyszło, że moje dziecko to wcześniak urodzony na koniec 34. tygodnia ciąży. Przez miesiąc (od ostatniego USG do porodu) przybrała tylko 200 g. Kładą mi maleńką, płaczącą istotę na klatce piersiowej. Do dziś pamiętam, jak na mnie spojrzała. Przestała płakać, gdy się z nią przywitałam mówiąc: "Hej". To była taka chwila, że nawet nie wiedziałam, co powiedzieć. Już każą się pożegnać. Daję kilka całusów w policzek. I tyle widziałam moje dziecko przez następne 15 godzin... Nikt nie przyszedł, nie powiedział, co się dzieje. Mąż mówił, że ją badają i nie chcą go wpuścić. Dali tylko coś do podpisania...

Co z moją córeczką?

Pojechał do domu. O 10.00 był obchód. Mam powoli wstawać. Mąż przyjechał, poszedł od razu na oddział neonatologii, potem do , mówiąc, że mała jest w inkubatorze, ale nic nie wie. Pomógł mi wstać, umyć się. I gdy szykowaliśmy się, by pójść do córki, przyszła jej pani doktor. Była godzina 14.00? Tyle czasu minęło i nikt do tego czasu nie przyszedł powiedzieć cokolwiek. Lekarka zaczyna mówić. Słyszę tylko pierwsze słowa, że jest słaba, niedożywiona, że nie utrzymuje ciepła, że przez sączące się wody doszło do infekcji, która przeszła na dziecko, że stópka jest wykrzywiona... Dalej już nic, tylko mój płacz.

Idziemy do Misi

Leży w inkubatorze. Podchodzę i płaczę. Mówią, że mogę jej dotknąć, ale gdy to robię, ona płacze, jakby ją bolało. Nie chcę dotykać, chcę wyjść. Wychodzę. Nie mogę patrzeć. Odważyłam się pójść o 24.00 w nocy. Wyjęli mi ją do kangurowania. I wtedy poczułam, że muszę tu być. W końcu poczułam, że mam dziecko, że jestem mamą! Byłam szczęśliwa, ale i pełna obaw.

Dni mijały powoli. Czekaliśmy, by nerki zaczęły pracować. Zaczęły po trzech dniach. Gdy robiliśmy krok do przodu, to zaraz się cofaliśmy. Wyjęli ją z inkubatora, ale karmili sondą. Misia przybrała na wadze, ale zaraz dostała silnej żółtaczki (14,9 mg/dl). Misia zaczęła jeść z butelki i wyjęli sondę, ale za dwa dni przestała i znowu ją założyli... I tak w kółko. Ważenie każdego pampersa. Karmienie 30 ml mleka trwające godzinę. Patrzenie z nadzieją na wagę. Nadszedł dzień mojego wypisu. I wtedy stał się cud. Dali mi dziecko do pokoju (siódma doba życia), a więc zostałam i ja. Byłyśmy już razem i to się teraz liczyło. Dwa razy dziennie szłyśmy na antybiotyk do "ciotek" z neonatologii. Poza tym miałyśmy siebie i poznawałyśmy się.

Moja codzienność z wcześniakiem

Spałyśmy razem, wpadłyśmy w nasz rytm karmienia. Michalinka przybierała na wadze. Wypuścili nas po 13 dniach. W dniu wypisu ważyła 1950 g. Rano dostała ostatnią dawkę antybiotyku. Dostałyśmy kartę wypisu i listę specjalistów do odwiedzenia. I tyle, a dalej radź sobie sam człowieku! Za dwa dni kontrola w szpitalnej przychodni neonatologicznej. Niestety waga spadła do 1870 g. Miałam karmić na przemian swoim mlekiem i mlekiem dla dzieci przedwcześnie urodzonych. Za dwa dni znowu kontrola. Potem już co tydzień, co miesiąc. Chodziłyśmy również do naszej przychodni na ważenie. Michalinka znowu przybierała na wadze.

Ciężko jest być rodzicem wcześniaka. Był taki miesiąc (luty 2012), że wolnych dni od kontroli lekarskich miałyśmy trzy (plus weekendy). Było też tak, że nie wiedziałam, co robić, bo nasz pediatra nie ma doświadczenia z wcześniakami. Kontrola w neonatologii ma być za jakiś czas, a ja potrzebuję porady. Brakowało mi w tym czasie wsparcia i pomocy. Wielu rzeczy dowiadywałam się z internetu, ale przecież to nie zawsze jest wiarygodne źródło. Czuję się też pokrzywdzona, bo zamiast cieszyć się macierzyństwem, jeździłam po lekarzach, szpitalach, rehabilitacjach... Nie mogłam wrócić do pracy, bo kto by jeździł z małą w te wszystkie miejsca? Tak naprawdę zaczęłyśmy się sobą cieszyć we wrześniu, kiedy neurolog powiedziała: "No, teraz to już nic nie masz z wcześniactwa. Można zakończyć rehabilitację". To był mój kolejny najszczęśliwszy dzień. Michalinka jest zdrową, prawie 3-letnią dziewczynką, pełną energii i pomysłów. Jedyne co jej zostało z wcześniactwa to charakter – waleczny.

Praca nadesłana przez Marzenę Parys na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama