Reklama

Był 1 listopada. Tradycyjnie, z samego rana wybrałam się z rodzeństwem na grób mamy aby zostawić wiązankę i zapalić znicze. Nastrój był odpowiedni do święta ale wszystko było w porządku - do momentu powrotu do domu. Ból wraz z problemem oddawania moczu pojawił się kiedy tylko wróciliśmy. Tak źle się czułam, że nie byłam w stanie powiedzieć czy to komplikacje czy może już rodzę! Bardzo wystraszona, zadzwoniłam do położnej i po szybkiej konsultacji wyruszyliśmy do szpitala.

Reklama

To nie był mój dzień

Niestety, dzień nam nie sprzyjał. Z powodu święta były gigantyczne korki, a kiedy utknęliśmy w jednym z nich, myślałam, że oszaleję z bólu i złości. Mąż nie wiedział co robić, a ja tak cierpiałam, że chciałam wysiąść z auta i biec. Byle tylko dotrzeć do szpitala. Byłam już na granicy wytrzymałości i prawie zadzwoniłam po karetkę. Powstrzymałam się, ponieważ nie lubię robić szumu wokół siebie. W końcu jakimś cudem się udało i dotarliśmy do szpitala. Musieliśmy poczekać, aż zostanę przyjęta i zbadana, wtedy wiedziałam, że tam jestem już bezpieczna.

Po wielu godzinach cierpienia, bólu, ogromu badań jakie mi wykonali i kroplówek jakie dostałam, późnym wieczorem ból ustąpił i okazało się, że to... KOLKA NERKOWA. Położna wtedy stwierdziła: "Aniu, jak kolkę przetrwałaś to poród to już pikuś" Po kilku dniach na patologii ciąży, wróciłam do domu.

W domu długo nie zostałam

Tydzień później, 8 Listopada, zaczęły mi się sączyć wody. Tym razem już nie spanikowałam. Tłumaczyłam sobie, że dziecko uciska mi pęcherz, przecież nie miałam żadnych bóli. Dolegliwości trwały całą noc. Nad ranem zadzwoniłam do położnej, opowiedziałam o wszystkim i powiedziała aby zjeść, zebrać się spokojnie i ponownie wybrać do szpitala. Tak też z mężem zrobiliśmy. Tego dnia mieliśmy pójść do cioci na imieniny, ale znów wylądowaliśmy w szpitalu. Tam okazało się że to wody płodowe mi się sączyły i trzeba przyspieszyć poród bo mogło to zagrażać mi i dziecku. Mąż nie mógł się już doczekać, chodził w kółko i zastanawiał się kiedy zostanie tatusiem. Moja położna, pani Małgosia, przyjechała do pracy w wolny dzień. Bardzo mi pomagała, podpowiadała, kiedy skakać na piłce, a kiedy wejść pod prysznic. W międzyczasie wysyłaliśmy i odbieraliśmy sms-y od znajomych. Zadzwoniła także siostra z rodzinnego spotkania aby życzyć mi bezbolesnego porodu. Na początku tak było – jednak gdy ból się nasilił, dostałam znieczulenie. Niestety po godzinie przestało działać. Co gorsza, było za późno na kolejną dawkę.

Dumny tata

W końcu usłyszałam od położnej, że już się zaczyna. Nie wiem jak znalazłam się na fotelu porodowym, ale po 10 minutach zobaczyliśmy naszego synka. Wtedy nie czułam już bólu, tylko wielką RADOŚĆ, a mój mąż był bardzo szczęśliwy i bardzo dumny.

Reklama

Praca nadesłana przez Annę Sawę na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama
Reklama
Reklama