Gdy tylko dowiedziałam się o ciąży, byłam wniebowzięta. W końcu rok starań nie poszedł na marne. Całą ciążę dbałam o siebie, wykonywałam wszystkie zalecenia lekarza. Początkowo nie przejmowałam się zbytnio porodem. To się zmieniło, gdy w 7. miesiącu ciąży wylądowałam w szpitalu z powodu ryzyka przedwczesnego porodu. Na szczęście lekarze zareagowali w porę i groźba wcześniejszego rozwiązana została zażegnana, a ja mogłam spokojnie czekać na "ten dzień". W rozmowach z koleżankami przekonywałam je, że na pewno nie będę krzyczała, przecież to tylko chwila bólu i po sprawie, a poza tym zawsze mogę skorzystać ze znieczulenia zewnątrzoponowego.

Reklama

Urodzę, nie urodzę – oto pytanie!

Pewnego słonecznego dnia nagle zaczął boleć mnie brzuch, ale nie był to ból zwiastujący poród, o którym czytałam czy słyszałam od znajomych. Pomyślałam, że może za dużo tego dnia chodziłam.
Gdy do wieczora ból nie minął, razem z mężem postanowiliśmy jechać do szpitala. W drodze ból stawał się coraz bardziej regularny i zaczął przypominać bóle przedporodowe. Po przyjęciu na oddział wykonano mi niezbędne badanie. O godzinie 21:30 skurcze zaczęły być regularne, rozwarcie miałam na 1-2 cm.
Poszłam powiadomić męża, że dziś prawdopodobnie nie urodzę. Powiedziałam mu, żeby jechał do domu i nie wyciszał telefonu, a sama zostałam położona na sali przedporodowej.
Skurcze były coraz intensywniejsze. Położna co jakiś czas przychodziła sprawdzić, czy wszystko ok. Z uśmiechem na twarzy powiedziała, żebym pospała między skurczami. Pomyślałam sobie: "Z pewnością uda mi się pospać przez 4 minuty". W nocy jedno badanie, rano kolejne i takie same odpowiedzi: "Jeszcze trochę".

Na porodówkę

Skurcze były coraz bardziej bolesne. Około godziny 15.00 kolejne badanie. Lekarz stwierdził 6-7 cm rozwarcia i wydał polecenie: "Na porodówkę". Tam towarzyszyła mi przemiła położna (każdej rodzącej takiej życzę). Aby złagodzić mój ból, zaproponowała mi prysznic. Rzeczywiście poczułam odrobinę ulgi. Po pewnym czasie zaczęła się prawdziwa "jazda", czyli bóle parte. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułam taki ból, pomyślałam, że nie wytrzymam. Gdy przyszedł lekarz, moje spojrzenie mówiło: "zabij mnie, albo ja zabiję ciebie", ale powiedziałam tylko: "chcę znieczulenie".
Okazało się, że na znieczulenie jest już za późno. Poza tym mogłoby ono wstrzymać akcję porodową, a ja nie chciałam leżeć na porodówce drugiej doby.
Moje przechwałki, że nie będę krzyczała podczas porodu, były na wyrost. Ja nie krzyczałam, ja się darłam. Wciąż powtarzałam: "Nie dam rady", ale położna dopingowała mnie: "Dasz radę! Jesteś silna. Pomożemy Mikołajowi przyjść na świat." Takie słowa naprawdę dodają otuchy. Rzeczywiście dałam radę.

Reklama

Najważniejszy mężczyzna mojego życia

O 17:45 na świat przyszedł najważniejszy mężczyzna w moim życiu, cały i zdrowy. Kiedy go tylko zobaczyłam, nie mogłam powstrzymać łez. Mąż, który został poproszony do sali porodowej (nie chciałam, żeby był ze mną przy porodzie), chyba również, bo oczy dziwnie mu się świeciły.
To był najbardziej męczący, a jednocześnie najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Dla takiego skarbu – mojego dziecka, mogłabym przeżyć taki ból jeszcze raz, a nawet dwa! Wielkie znaczenie miało dla mnie również podejście personelu szpitala do mojej osoby. Położnej dziękowałam chyba 10 razy, a ona tylko mówiła nie ma za co, ważne żeby mały zdrowo się chował. Każdej kobiecie w ciąży życzę takiego porodu.

Praca nadesłana przez Paulinę Klimek na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).

Reklama
Reklama
Reklama