Reklama

Moja historia zaczyna się dość standardowo, jak u wielu małżeństw, które postanowiło powiększyć rodzinę. Podjęcie decyzji, starania i wreszcie te upragnione dwie kreski na teście ciążowym. Od samego początku bałam się tej przyszłości, chociaż z drugiej strony tak bardzo jej pragnęłam.

Reklama

Było mnóstwo obaw, czy sobie poradzimy, tym bardziej, że moi rodzice, jak i męża mieszkają daleko od nas. Wiedziałam, że liczyć będziemy mogli tylko na siebie, że nie będzie tej pomocnej ręki, która w trudnych chwilach pomoże i wesprze.

Tymczasem mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a moje obawy topniały, jak śnieg na wiosnę. Dziwne to było, ale im bliżej rozwiązania tym nabierałam większego spokoju. I w końcu nadszedł ten dzień, trochę z zaskoczenia, bo do porodu miałam jeszcze dwa tygodnie.

Czuję skurcze, odeszły mi wody płodowe

O godzinie 6.00 rano męża obudził budzik do pracy, a mnie dziwne pobolewanie brzucha, takie nieznane mi do tej pory. Nie powiedziałam nic mężowi, żeby się nie denerwował i czasem nie został ze mną w domu, wiedziałam że będzie panikował. Podejrzewałam też, że wyciekają mi powoli wody płodowe, ale odczekałam aż mąż wyszedł do pracy i wtedy poszłam sprawdzić.

Jakaś ciecz była, ale skąd mogłam wiedzieć, co to jest, przecież to była moja pierwsza ciąża.

Na zegarku była 6:30, więc za wcześnie na wstawanie, położyłam się dalej spać. Skurcze budziły mnie co 8-10 minut, "spałam" tak do 10:00, po czym stwierdziłam, że trzeba jednak przygotować się na wyjazd do szpitala.

Wykapałam się, ogoliłam nogi, umyłam włosy i doszłam do wniosku, że jeśli miałabym dziś urodzić, to pewnie zaraz przyjedzie nasza rodzina zobaczyć córeczkę, więc.....należałoby jeszcze trochę w domu ogarnąć. Zrobiłam szybko, co trzeba i chciałam już jechać, sama siebie w ostatniej chwili powstrzymałam przed pojechaniem własnym autem.

Jestem już na porodówce, kochanie!

Zadzwoniłam do męża dopiero, jak trafiłam na porodówkę. Nie chciał mi uwierzyć, ale przyjechał do mnie najszybciej, jak się dało. O 14:00 dostałam kroplówkę i wszystko nabrało tempa, coraz częstsze skurcze, ciągłe badania, wywiady, podpisy. Dobrze że mąż dojechał i mnie wpierał.

Trzy godziny później zaczęła się akcja porodowa, zebrał się cały zespół, ułożono mnie w odpowiedniej pozycji i za chwilkę miała pojawić się na świecie nasza mała kruszynka. Widząc zdenerwowanie męża powiedziałam, że jeśli chce to może poczekać na zewnątrz (długo się nad tym nie zastanawiał).

Poczekajcie chwilę, muszę zadzwonić!

Kilka parć miałam już za sobą, od szybkiego oddychania zaschło mi w gardle, więc poprosiłam stażystkę, żeby podała mi wodę, którą miał przynieść mi mąż. Niestety nigdzie nie mogli jej znaleźć, lekarz mówi, że już widać główkę i żebym mocno parła przy następnym skurczu...Nie zapomnę ich min, kiedy wyjęłam telefon i powiedziałam, żeby poczekali, bo muszę zadzwonić i zapytać męża, gdzie zostawił tą wodę. Konsternacja zespołu trwała dokładnie 21 sekund – sprawdziłam w połączeniach, że na tyle wstrzymałam akcję porodową, żeby porozmawiać z mężem. Trzy minuty później na świat przyszła Majeczka, która zmieniła nasz świat na lepszy.

Z wielkim sentymentem wspominam ten dzień i chciałabym jeszcze co najmniej jeden taki przeżyć!

Praca nadesłana przez Joanną Kochanowską na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja listopadowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama