Reklama

Gdy ja i Jarek się poznaliśmy, wyruszyliśmy w trwającą miesiąc podróż pociągami po Europie. Od tego wszystko się zaczęło. Każda następna wyprawa też była wymyślona i zorganizowana wyłącznie przez nas. Żadnych biur podróży, stacjonarnych urlopów w jednym miejscu. Jesteśmy niespokojnymi duchami. Nie przywiązujemy się do rzeczy, nie gromadzimy majątku. Nasz warszawski dom wynajmujemy, by za te pieniądze podróżować. Gdy jesteśmy w Polsce, mieszkamy w wynajętych mieszkaniach. To bardzo wygodne, bo w każdej chwili można się wyprowadzić. Gdy nasza Zosia przyszła na świat osiedliśmy, ale... na krótko.

Reklama

One-way ticket

Po zrobieniu dyplomów sprzedaliśmy wszystko, co mieliśmy. Samochód, kuchenkę mikrofalową, pralkę... Wyruszyliśmy do Nowej Zelandii. Nie wiedzieliśmy, czy znajdziemy tam pracę i osiądziemy na dłużej, czy może kupimy jakieś tanie bilety i polecimy gdzieś indziej. Kupiliśmy na miejscu samochód, który był odtąd naszym domem na kółkach. Mieszkaliśmy i jeździliśmy nim przez trzy miesiące. Potem znów zapragnęliśmy zmiany. Nowa Zelandia okazała się dla nas miejscem zbyt spokojnym. Ponieważ jako „skończona orientalistka” zawsze chciałam podróżować po Azji, zawitaliśmy do Indonezji, przejechaliśmy przez Singapur, Malezję, Tajlandię, Laos, Kambodżę, Wietnam, Chiny i Mongolię. Mnóstwo wrażeń, mnóstwo przygód, mnóstwo zwiedzonych miast.

Stabilizacja i dziecko? Nie dla nas

Po dziewięciu miesiącach wróciliśmy do Polski. Na początku czuliśmy wielką radość, ale już po miesiącu... znowu zaczęliśmy myśleć o wyjeździe. Bo bycie razem w podróży doskonale nam z Jarkiem wychodzi. To szkoła radzenia sobie w trudnych sytuacjach, stawiania czoła zmęczeniu, kiepskim warunkom. My się świetnie rozumiemy, uzupełniamy, nie ma między nami praktycznie konfliktów. Popracowaliśmy więc na etatach półtora roku i przyszedł czas na kolejną wyprawę.

Dookoła świata... w ciąży

Postanowiliśmy wyruszyć w podróż dookoła świata – samolotem. Kupuje się bilety, wybiera określoną trasę, trzeba tylko być na czas na określonym lotnisku, bo jeśli się nie zdąży, traci się resztę lotów. Wybraliśmy trasę przez Stany Zjednoczone. Będąc w Stanach tak to rozegraliśmy, że między wlotem, a wylotem mieliśmy pięć miesięcy. Cztery miesiące postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Ameryki Południowej. Zobaczyliśmy Brazylię, Boliwię, Peru, Chile, Argentynę i Urugwaj. W Ameryce Południowej, która jest magicznym wspaniałym miejscem, Jarek powiedział: „Jakby pięknie było spłodzić dziecko w takim miejscu i móc mu opowiedzieć później: twoja historia zaczyna się w Boliwii…”. Ja nie byłam chętna. Tłumaczyłam Jarkowi, że tyle przygód jeszcze przed nami, a o dziecku możemy pomyśleć po powrocie... Ale po miesiącu skłoniłam się do tego pomysłu. Słyszałam nieraz opowieści o tym, że zaplanowane dziecko nie tak łatwo spłodzić.
Nam jednak wyszło za pierwszym razem, w Ushuaia, gdzieś na Ziemi Ognistej za cieśniną Magellana. W najbardziej wysuniętym na południe mieście na świecie. Test ciążowy robiłam w Urugwaju. Rozmówki hiszpańskie mają cały rozdział zatytułowany „ciąża”, więc pouczyłam się trochę i... pięknym hiszpańskim zapytałam w aptece o test ciążowy. Gdy jest potrzeba, okazuje się, że właściwie wszystkiego można się szybko nauczyć.

Polski „diablo” w Urugwaju

Hostel, w którym robiłam test ciążowy, nazywał się „El Diablo Tranquilo”, czyli spokojny diabeł. Znajomi, których tam spotkaliśmy, mówili, że jeśli to będzie chłopiec, to powinien nazywać się właśnie diablo, czyli diabeł… Cudowne imię dla polskiego chłopca :) Test pokazywał dwie kreski i… byliśmy bardzo szczęśliwi. Marzenie Jarka, by dziecko miało swoją piękną historię, zostało spełnione. Początkowo chcieliśmy, by maluch urodził się na Nowej Zelandii. Jednak po tych wszystkich podróżach poczuliśmy, że chcemy, by nasze dziecko urodziło się w Polsce. Tymczasem cały czas przebywaliśmy w Urugwaju, a przed nami było jeszcze sporo drogi. Na szczęście moja ciąża okazała się wręcz bezobjawowa. Pewnie gdybym była w domu, pod czujnym okiem rodziny, miałabym czas zastanawiać się, co mnie boli. Tam nie miałam na to czasu, więc czułam się świetnie…

Łzy szczęścia na pierwszym USG

W Urugwaju nie byłam u ginekologa, bo nie bardzo ufałam tamtejszej służbie zdrowia. W Stanach zaś, do których wkrótce dotarliśmy, opieka medyczna jest szalenie droga (a ja czułam się naprawdę dobrze), stwierdziliśmy więc, że nie będziemy szukać lekarza na siłę. Zdążyliśmy więc pomieszkać trzy tygodnie pod namiotem na Hawajach, potem było cudowne Fidżi. Nie było najrozsądniejszym takie podróżowanie na początku ciąży, ale my ustaliliśmy, że to jest OK.
Wreszcie wylądowaliśmy na Nowej Zelandii. Przyjaciele byli zszokowani naszą nowiną. Udaliśmy się do internisty po skierowanie na USG (to był moment, gdy sprawdza się przezierność karkową). Przed gabinetem radiologa naprawdę się bałam. A co, jeśli ja nie jestem w ciąży? Byłam. Płakaliśmy ze wzruszenia. Na ekranie zobaczyliśmy człowieczka, który miał głowę, ręce, nogi, ruszał się, skakał. Dopadł nas atak śmiechu. Pani radiolog mówiła dziwną angielszczyzną – pochyliła się do mnie i poinformowała, pokazując coś na ekranie: „leaks”. Ja pomyślałam sobie: „Matko, coś cieknie, dziecko nam przecieka”, a ona pokazuje na nogi... Aha, „legs”. Było wesoło. Pani doktor powiedziała: „Szczęśliwej podróży do domu i szczęśliwego porodu”.

Ciąża, o której nikt nie wie

O tym, że wracamy do Polski, nie wiedział nikt prócz naszych rodziców. Lot z Nowej Zelandii z przesiadkami trwa 36 godzin. Dla kobiety w ciąży to nie lada wyzwanie. Na szczęście nasz nowozelandzki przyjaciel pracuje w Air Zealand i załatwił, że nasze miejsca w samolocie były najwygodniejsze (lotnisko tam niewielkie i chyba wszyscy się znają). Mieliśmy miejsca prawie leżące – nawet nie spuchłam w tym samolocie. Wróciliśmy dzień przed sylwestrem. Zrobiliśmy naszym znajomym wielką niespodziankę. Szybko wynajęliśmy mieszkanie (to, w którym teraz mieszkamy) i trzeba było zacząć „prowadzić ciążę”. Zaczęliśmy szukać ginekologa. Nasz lekarz nazywał się Jarosław Kaczyński, więc śmiechu było co niemiara. Przed wizytą zastanawialiśmy się, kto otworzy nam drzwi… Pan Kaczyński poprosił nas o kartę ciąży (to był 16. tydzień) i musieliśmy długo tłumaczyć, dlaczego nie mamy takiego dokumentu. Zlecił nam wszystkie możliwe badania i okazało się, że wszystko jest super!

Podczas porodu krzyczę z emocji

Ciąża zleciała bardzo szybko. Wreszcie nadszedł dzień rozwiązania. Na poród umówiliśmy się na 10.00. Miałam już niewielkie rozwarcie, dostałam kroplówkę z oksytocyny. Ale tego dnia nic się nie działo. Spędziliśmy w prywatnym szpitalu cały dzień. Następnego dnia położna oceniła, że skurcze się już rozpoczęły, a szyjka macicy przygotowała do porodu, więc zaproponowała mi przebicie pęcherza płodowego. Podano mi kroplówkę, skurcze były bardzo silne. A ja jestem wyjątkowo nieodporna na ból (Jarek śmieje się, że mnie boli nawet martwy ząb, gdy trzeba go borować). W szpitalu już przy trzecim skurczu prosiłam o znieczulenie. Próbowano mi tłumaczyć, że to zbyt wcześnie, a ja – wrzask. Także gdy przyjechał Jarek, krzyczałam wniebogłosy. W ogóle się nie krępowałam. Zosia przyszła na świat po trzech godzinach. Chyba do dziś jest nazywana w szpitalu „szybką Zośką”. Podczas parcia wołałam: „Pani Małgosiu, już nie mogę, czy mogę pójść do domu?”. Jednak krzyczałam tam nie tyle z bólu, ile z emocji. Niestety, Zosia po przyjściu na świat zrobiła nam mrożącą krew w żyłach niespodziankę. Gdy Jarek odciął pępowinę, nie zaczęła oddychać. Była sina. Dziewczyny z neonatologii chwyciły ją i zaczęły reanimację. Po chwili Zosia wróciła do świata żywych i podali mi ją. Wszystko trwało może kilka minut, ale w książeczce zdrowia ma straszny wpis: „zamartwica urodzeniowa”. I pięć punktów w skali Apgar. Potem przez jakiś czas była w inkubatorze, na początku nawet nie pozwolono mi karmić piersią, tak była słaba. Pierwszy raz obejrzałam ją dokładnie na zdjęciu, który Jarek zrobił telefonem przez szybkę inkubatora. Było mi strasznie smutno, bałam się o nią. Na szczęście już wieczorem Zosia była ze mną.

Podróżnik na odwyku

Wróciliśmy do domu w piątek. Przez weekend pobyliśmy razem, a w poniedziałek Jarek poszedł do pracy. Na początku ja, dzielna globtroterka, popłakałam się, bo bałam się, że sama sobie nie poradzę. Poradziłam. Zosia okazała się spokojnym dzieckiem. Przez pierwsze trzy miesiące była typem raczej refleksyjnym. Dziś budzi się w nocy, ale dla mnie to nie problem. Podróże nauczyły mnie szybko i często przestawiać swój zegar biologiczny.
Nie czekaliśmy długo na pierwszy wyjazd z Zosią. Już po trzech miesiącach wybraliśmy się nad polskie morze, by Zosia powdychała jodu. Spędziliśmy tam dwa tygodnie w cudownym domku. A w tym roku w czerwcu zaliczyliśmy dwutygodniowy wyjazd z roczną Zosią na południe Europy domem na kółkach, czyli kamperem. Fajna maszyna – dla malucha wygodniejsza niż normalny samochód. Nad kierowcą jest nadbudówka-łóżko, gdzie dziecko może spać. Jak przystało na podróżnika, mała swoje pierwsze urodziny obchodziła za granicą, w Austrii :)

Wielki świat czeka na dzieci

Mamy plan, że gdy tylko Zosia wyjdzie z pieluch i zacznie jeść jak normalny człowiek, wyruszamy w podróż. Może znowu Ameryka Południowa albo Azja, Filipiny, Kanada, Alaska? Mijaliśmy sporo ludzi podróżujących z dziećmi. Wydaje mi się, że wszystko jest dla ludzi i mały człowiek nie stanowi ograniczenia. Choć na pewno będziemy musieli podnieść standard wypraw. Nie można z dzieckiem spać na plaży w blaszanej chatce za pięć dolarów :) Podróże dla dziecka, nawet takiego małego, są bardzo rozwijające, pod wieloma względami.

PS Jarek wymyślił, że gdy Zosia skończy 18 lat, kupimy jej bilet dookoła świata. Jeśli tylko zechce, będzie mogła zacząć zwiedzać cudowny świat!

Reklama

Przyślij do nas swoją historię ciąży i porodu! Najciekawsze opublikujemy w magazynie „Będę Mamą” i na portalu Babyonline.pl

Reklama
Reklama
Reklama