Prawdziwe historie: to był trudny poród, ale dla mojego syna zrobiłabym wszystko!
Poród trwał 18 godzin, cała ciąża to huśtawka emocji: radości i obaw, ale warto było przez to przejść. To dzięki mojemu synkowi, codziennie się uśmiecham. Przeczytaj historię Eweliny.
- Ewelina/ praca konkursowa
Planowaliśmy dziecko. Układaliśmy wraz z mężem scenariusze: jak to będzie, gdy dziecko już się urodzi? Zastanawialiśmy się, czy w ogóle możemy mieć dzieci.
Jednak gdy zaszłam w ciążę, byłam w szoku. Nie sądziłam, że uda nam się to tak szybko! No i się zaczęło: poranne mdłości, dziwne zachcianki, a co najgorsze strach! Strach przed macierzyństwem, przed porodem, ba nawet przed każdą wizytą kontrolną.
Czy to już poród?!
Poród wyznaczony był na 17 grudzień, chociaż ja (nie wiem, czy to był instynkt matki, czy podświadomość) czułam, że dziecko urodzi się w listopadzie. Nie myliłam się! W nocy 28 listopada śniło mi się, że odchodzą mi wody płodowe. Przebudziłam się i pomyślałam: "dziwny sen" (zresztą całą ciążę miałam jakieś dziwne sny). Nagle zdałam sobie sprawę, że to nie sen! Odchodziły mi wody!
Byłam przerażona! Mąż wezwał pogotowie, strach był jeszcze większy, bo ratownicy nie chcieli mnie zabrać do szpitala! Po kłótni z mężem udało się. Jechaliśmy wydać na świat nowe życie! Ale jak się okazało to nie było ani takie proste, ani tym bardziej szybkie.
Położna zanim przyjęła do szpitala, zbadała mnie. Powiedziała, że poród trochę potrwa. Strach mnie nie opuszczał, zwłaszcza że zaczęły się delikatne skurcze. Leżałam na sali, czekając na swoje dziecko, obok mnie leżały inne pacjentki, które już tuliły swoje maleństwa.
Jeszcze trochę pani poczeka
Bóle się nasilały. Co chwilę miałam inne badania, zabiegi: zastrzyk, kroplówka. Czułam, że słabnę. Nie dawałam rady, zaczęłam mieć bóle z krzyża. Ból był nie do wytrzymania, rozwarcie na 3 cm, a główka dziecka nawet nie zeszła do kanału rodnego.
Krzyczałam, że chcę już urodzić. A położne kwitowały to słowami: "jeszcze pani poczeka". Chciały, abym rodziła siłami natury, chociaż w karcie było napisane: "poród przez cc". Ale w tamtej chwili było mi wszystko jedno, chciałam tylko urodzić i zobaczyć swoje dziecko.
Położne kazały mi się jednak położyć i zabroniły wstawać. Jak można leżeć, gdy ból jest tak okropny? Ostatkiem sił doszłam do gabinetu położnych i stanowczo, i kategorycznie zażądałam cesarskiego cięcia, tak jak miałam w karcie. Kolejne badanie i telefon do głównego ginekologa. Wreszcie słowa, które chciałam usłyszeć: "przygotować do cesarki!". Uff kamień z serca!
Potem cewnik, położna doradziła, bym na piersiach skrzyżowała kapcie. Nie wiem, po co!
Cesarskie cięcie
Salę operacyjną wiedziałam, jak przez mgłę. Dostałam znieczulenie w kręgosłup, a potem... ataku szaleńczego śmiechu (zawsze śmiechem reaguje na stres). Nie mogli mnie uspokoić. W końcu przystąpili do zabiegu. Rozłożyli mały parawan, rozłożyli ręce, podłączyli aparaturę... W suficie ujrzałam swoje odbicie – nie był to miły widok. Po chwili usłyszałam krzyk. To moje dziecko! Łzy szczęście poleciały mi po policzku, położna dała mi synka do ucałowania. Byłam taka szczęśliwa!
Mały urodził się zdrowy, dostał 10 punktów w skali Apgar. Rodziłam go 18 godzin.
Gdy odwieźli mnie na salę pooperacyjną, czekali już tam na mnie mąż i syn (był na rękach taty). Cudny widok.
Niełatwe początki
Rano miałam problem ze wstaniem z łóżka – nadal byłam sztywna po znieczuleniu. Przy pomocy pielęgniarki usiadłam, ale ból był ogromny. Ten dyskomfort pogłębiał brak maleństwa – nie dawali mi go, bo musiałam najpierw dojść do siebie.
Dostałam go, gdy synek zgłodniał. Cieszyłam się na myśl o przytuleniu go do piersi (były one jak baloniki – bałam się, że mi pękną od nadmiaru pokarmu). Początki nie były łatwe, ale pielęgniarka bardzo mi pomogła. Pokazała co i jak trzeba robić. Byłam z siebie dumna. Niestety synek chciał ssać tylko jedną pierś (druga miała inny kształt i nie pasowała mu), ale i z tym sobie daliśmy radę.
Niczego nie żałuję!
Gdy wyszliśmy ze szpitala i wróciliśmy do domu, synek i ja poczuliśmy się lepiej. Patrząc z perspektywy czasu, niczego nie żałuję. Cieszę się, że zdecydowałam się na dziecko, mimo tylu obaw. Bartuś – bo tak się nazywa mój synek – jest moim słoneczkiem. Dzięki niemu, nawet w najgorszy dzień się uśmiecham!
Historia została nadesłana przez Ewelinę na konkurs "Podziel się z nami swoją historią ciążowo-porodową" (edycja październikowa).