Reklama

Chciałabym się podzielić z wami historią z mojego życia. Choć ma piękne zakończenie, to na początku nie była usłana różami. Z moim chłopakiem (teraz już mężem) byliśmy parą. Poznaliśmy się za sprawą portalu internetowego. Od słowa do słowa, od smsa do smsa, wreszcie doszło do pierwszego spotkania na żywo. Oboje wpadliśmy sobie w oko. Spotykaliśmy się długi czas, aż w końcu przed weselem siostry zostaliśmy parą.

Reklama

Zabawa była przednia. Złapałam welon, ukochany krawat. Czyżby przeznaczenie? Byłam z nim bardzo szczęśliwa. Kiedyś byłam z rodziną w centrum handlowym, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Była tam taka magiczna fontanna. Można było wrzucić monetę i wypowiedzieć życzenie (taka studnia życzeń). Możecie się tylko domyślić, co było wtedy moim największym marzeniem...

Czy można wierzyć w skuteczność testów?

Z ukochanym czas mijał szybko. Spotykaliśmy się niemal codziennie, zazwyczaj w godzinach wieczornych (ja jeszcze studiowałam, on pracował). Nadszedł dla nas ten cudowny moment, w którym zbliżyliśmy się do siebie. Bez ściemy czy impulsu, że to znajomość na jedną noc. Znaliśmy się, wiedzieliśmy, jakie mamy oczekiwania i pragnienia względem siebie. Kochałam i czułam się kochana. Najpiękniejszy aspekt, jaki czuć może młoda kobieta. Dni mijały jak zwykle, a mi spóźniał się okres. Myślałam, może z nerwów? Dla pewności zrobiłam test ciążowy. Brałam pod uwagę, że mogłam zajść w ciążę. Wynik: negatywny. Szczęście? A może rozczarowanie? Tego nie wiem... Chciałam mieć dziecko, wiedziałam, że ukochany to ten jedyny na całe życie. Lecz chciałam żyć w harmonii z Bogiem i wiedziałam, że urodzę dziecko wtedy, kiedy Bóg nim mnie obdarzy.

Mijały kolejne dni, a miesiączki, jak nie było, tak nie było. Zrobiłam kolejny test, tym razem: "pozytywny". Serce biło mi jak oszalałe, nie wiedziałam, jak to zinterpretować. Czy wierzyć w skuteczność testów? Fakt, wymiotowałam i urosły mi piersi, ale to wcale nie musiało oznaczać ciąży.

Zrobiłam sobie test na obecność gonadotropiny kosmówkowej w swojej krwi (beta hCG). Badanie potwierdziło sześciotygodniową ciążę. Nie pozostało mi nic innego, jak zapisać się na wizytę do lekarza. Właśnie wtedy zobaczyłam moje największe szczęście. Łzy same cisnęły się do oczu... Zapomniałam dodać, że mój chłopak był przeszczęśliwy! Na początku w lekkim szoku, jednak szybko to minęło. Miał przecież zostać ojcem.

Oświadczyny i ślub

17 grudnia mój ukochany oświadczył mi się. W cudownym miejscu i w subtelny sposób. Dzień później powiedzieliśmy rodzicom. Niestety nie zareagowali zbyt entuzjastycznie. Pytali, co ze studiami, mieszkaniem... Poniekąd rozumiem ich reakcję, to był dla nich szok. Z perspektywy czasu wiem, że nie było to celowe. Po prostu chcieli dla mnie, wszystkiego, co najlepsze!

Miesiące mijały, brzuszek był malutki, ale widoczny. W lutym poczułam ruchy mojego dziecka. Dziadkowie szczęśliwi, otoczyli mnie i wnuka opieką. Troszczyli się o mnie, pomagali, dopytywali się o zdrowie dziecka po każdej wizycie lekarskiej.

W kwietniu wzięliśmy z moim partnerem ślub. To był wspaniały dzień. Czułam się świetnie, choć byłam w 7. miesiącu ciąży. Miałam przecudną suknię ślubną. Tata odprowadził mnie do ołtarza, przy którym czekał na mnie mój przyszły mąż z strażackim mundurze.

W czerwcu obroniłam dyplom z pedagogiki i pozostało mi teraz czekać na narodziny naszego synka!

Gotowa na poród

Torba do szpitala zapakowana, ciuszki i ubranka skompletowane. Dużo czytałam o ciąży i porodzie, dużo wiedziałam. Lecz miałam chwile niepewności. Co to będzie? Czy rozpoznam, kiedy odejdą mi wody? Byłam przecież pierworódką, więc to zupełnie normalne.

Z soboty na niedzielę poczułam dziwny ból. Obudziłam się o 2.00 w nocy i czułam się dość dziwnie. Rano powiedziałam o tym mężowi. Dla pewności pojechaliśmy do szpitala. Miałam rozwarcie na 1,5 cm. Lekarz powiedział, że jeszcze nie urodzę. Położna jednak prosiła, abym została na oddziale. Po czułym pożegnaniu z mężem zostałam w szpitalu. Przeszłam na porodówkę, gdzie dostałam kroplówkę i czekałam na dalszy rozwój akcji. Co godzinę przychodził lekarz, by mnie zbadać. Rozwarcie miałam wciąż takie samo. Akcja porodowa nie nabierała tempa.

Miałam przy sobie położną (dusza człowiek, w każdym tego słowa znaczeniu). Spokojnie tłumaczyła mi, co mam robić lub co za moment będzie się działo. Byłam sama na porodówce, więc byłam objęta profesjonalną opieką. Mogłam sobie spacerować po sali porodowej, korzystałam na zmianę z worka sako i piłki położniczej. Czułam skurcze, lecz nie były one jeszcze regularne. Byłam wyczerpana, gdyż poród nie nabierał tempa. Bałam się, że stracę siły, aby urodzić synka naturalnie. Około godziny 20.00 przyszedł do mnie lekarz prowadzący, aby sprawdzić jak się miewam. Zbadał mnie i powiedział, że nie urodzę sama, gdyż do tej pory nie odeszły mi wody płodowe. Jak to powiedział: „szczęściu będzie trzeba pomóc”. Zabrał więc się do roboty. Wziął ogromnej wielkości pęsetę ginekologiczną i próbował dokonać amniotomii (przebicia pęcherza płodowego). Bezskutecznie. Zrobili mi powtórną kardiotokografię (KTG), nie była zadawalająca. Po upływie 30 minut przyszedł do mnie kolejny lekarz i ponowił próbę przebicia pęcherza. Tym razem na szczęście bez pęsety, na widok której niemal mdlałam. Pęcherz płodowy przebity. Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie wiaderko cieplutkiej wody. Na szczęście płyn owodniowy był czyściutki.

Poród

Po tych wszystkich emocjach poczułam silniejsze skurcze, które były coraz częstsze. Bóle krzyżowe dawały o sobie znać tak mocno, że nie wiedziałam jak się nazywam. Na szczęście położna pomagała mi ukoić ból, masowała mnie. Tokografia również wykazywała coraz intensywniejszą czynność skurczową macicy. Po mniej więcej dwóch godzinach tuliłam w ramionach moje największe szczęście. Moje życie i mój skarb. Synuś! Zdrowiutki! Dostał 9 punktów w skali Apgar. Wielki! Mierzył 59 cm i ważył 3900 g. Czułam satysfakcję, że urodziłam takie cudo sama, bez znieczulenia! Synuś przecisnął się przez moją wąską miednicę bez żadnych przyrządów. Oglądałam, tuliłam synka, ile się tylko dało. Od stóp do głów. Paluszek po paluszku całowałam jego malutkie, wielkie ciałko. Czy bolało? Bardzo!!! Ale co tam ból w obliczu szczęścia, jakie ogarnia matkę, gdy tuli swoje dziecko.

Zmęczona...

...ale bardzo szczęśliwa. Spędziłam jeszcze 3 godziny na porodówce, aby zregenerować siły po porodzie. Nad ranem przeszłam na salę dla młodych matek, gdzie leżało już 5 innych mam. Zajęłam miejsce pod samym oknem. Rano obchód lekarski, potem śniadanie i najprzyjemniejszy moment – przynieśli mojego synusia. Potem w odwiedziny przyjechał mąż, teściowa, moi rodzice, moja babcia. Nie mogli się napatrzeć na wnuczka.

Pierwsze próby karmienia piersią

Pierwsza próba przystawienia synka do piersi. Niestety nie miałam pokarmu (pojawił się dopiero na trzecią dobę). Synek tak mi zgryzł brodawki, że na drugą dobę poprosiłam pielęgniarkę, by nie przynosiła mi synka na noc na karmienie. Z piersi leciała mi krew, a malutki płakał, bo był głodny. Miałam ogromne wyrzuty sumienia, bo wszystkie mamy w nocy karmiły, a ja nie miałam synka przy sobie. Ale jeśli mam być szczera, to mi bardzo pomogło. Wyspałam się, zregenerowałam siły. Pojawił się pokarm w piersi.

W czwartek wypisali nas do domu. Podziękowałam za wspaniałą opiekę i szczęśliwe rozwiązanie.

Dziadkowie z prawdziwego zdarzenia

Bardzo miło wspominam moment porodu i czas ciąży. Moi rodzice nie widzą świata poza wnukiem, rozpieszczają go, ile mogą, i otaczają miłością. Są dziadkami z prawdziwego zdarzenia. Moja historia ma bardzo osobisty charakter. Dedykuję ją mojemu najukochańszemu mężowi, synkowi, rodzicom i zmarłemu bratu. Proszę o powstrzymanie się od negatywnych komentarzy, co do mojego wpisu. Każda matka jest inna, odbiera inne bodźce i kieruje się swoimi zasadami bądź wartościami. Życzę wszystkim mamom cudownego okresu ciąży oraz szczęśliwego rozwiązania i zdrowego dzidziusia.

Historia została nadesłana przez Anetę na konkurs "Podziel się z nami swoją historią ciążowo-porodową" (edycja październikowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama