Reklama

Skąd to wysokie ciśnienie w czasie ciąży?

Nagły skok ciśnienia nie powinien być groźny, a jednak. Do szpitala trafiłam w 26. tygodniu ciąży. Byłam przerażona. Na izbie przyjęć - podczas badania - usłyszałam od lekarki pełniącej dyżur: "Chciałabym utrzymać tę ciążę chociaż do 32. tygodnia, ale nie wiem czy nam się uda. Proszę być dobrej myśli". Następnie zabrano mnie na obserwację, starając się zbić ciśnienie. Lekarze prosili, abym się nie denerwowała, bo to może doprowadzić do przedwczesnego porodu. Łatwo powiedzieć!

Reklama

W końcu ciśnienie się unormowało. Można było mnie przewieźć na oddział patologii ciąży. Tam niestety codziennie wieczorem ciśnienie wzrastało. Podawano mi leki na jego zbicie, ale po tygodniu przestały działać. Czułam się coraz gorzej. Nerki przestawały pracować, moje serce też coraz gorzej sobie radziło.

W święta Wielkanocne moja rodzina zamiast cieszyć się rodzinną atmosferą, czekała na rozwój sytuacji. Wszyscy zastanawiali się, co będzie z dzieckiem i ze mną. Czy damy radę?

Jest coraz gorzej; trzeba zrobić cesarskie cięcie

Mój stan zdrowia pogarszał się. Tuż po świętach lekarze poinformowali mnie, że nie mogą dłużej podtrzymywać ciąży. Czasem tak bywa, że niektórym dzieciom lepiej jest poza brzuchem matki. Pytałam, jakie szanse ma moje dziecko? Lekarz nie chciał dać mi jednoznacznej odpowiedzi. Wymijająco odrzekł, że w moim stanie cesarka jest koniecznością, że muszą ratować moje życie. Zaczęłam płakać. Moje dziecko, moje maleństwo, które noszę pod sercem...

W szpitalu nie mieli inkubatora, więc przewieziono nas do innego szpitala. Najpierw położono mnie na salę obserwacji, dopiero około 2.00 w nocy przeniesiono mnie na oddział patologii ciąży. Byłam zmęczona, głodna i przerażona. Liczyłam, że w tym szpitalu znajdą lepsze rozwiązanie niż cesarka. Niestety.

Przyspieszono operację, bo mój stan zdrowia się pogarszał

Rano zmierzono mi ciśnienie - nie było poprawy, było nawet gorzej. Ciśnienie rosło. Pielęgniarka prosiła, abym nic nie jadła, bo zaraz będzie obchód i lekarze podejmą decyzję, co dalej. Tak rzeczywiście było. Lekarze wyznaczyli godzinę zabiegu na 11.00, ale ze względu na rosnące ciśnienie przesunęli zabieg o kilka godzin wcześniej. Zadzwoniłam do męża z prośbą, by jak najszybciej przyjechał.

Na sali operacyjnej czekała na mnie anestezjolożka i jej asystent. Lekarka miała problem z wkłuciem się - znieczulenie lędźwiowe robiła na czuja, bo byłam bardzo spuchnięta. W tym czasie myślałam o tym, że nie zdążyłam się przygotować do narodzin dziecka, że nie mam łóżeczka, wózka i innych potrzebnych rzeczy. Do anestezjologa dołączyli inni lekarze - dwóch ginekologów, którzy mnie operowali, neonatolog z oddziału intensywnej terapii noworodka.

Walcz malutki, ja też się nie poddam

Nie widziałam synka. Słyszałam tylko jak płacze. Szybko zabrali go na oddział intensywnej terapii, do inkubatora. Zaczęłam płakać. Martwiłam się o swoją kruszynkę (ważył 977g i mierzył 39 cm). Gdzieś tam był całkowicie sam. Oboje walczyliśmy o życie. Mąż płakał. Bał się, że straci nas oboje.

Początek był ciężki, ale udało się. Powoli wracaliśmy z synem do zdrowia. Przetrwaliśmy to. Synek wyszedł ze szpitala po dwóch miesiącach. Obecnie ma 5 miesięcy, waży 7 kg, mierzy 65 cm. Ludzie patrzą się na niego ze zdziwieniem, już się podnosi, choć jest taki malutki.

Ta sytuacja wzmocniła moją rodzinę. Bardziej się o siebie troszczymy i cieszymy tym, że jesteśmy razem.

Praca nadesłana przez Zuzannę Wiśniewską na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama