Reklama

31 października

Rano zaczął mnie pobolewać brzuch, ale nie przejęłam się tym za bardzo. Wieczorem miałam wyznaczoną wizytę u lekarza prowadzącego moją ciążę, wspomniałam mu o brzuchu. Zbadał mnie, wysłał do szpitala na KTG i kazał wrócić z wynikiem badania. Okazało się, że mam skurcze, więc zalecił, abym pojechała do szpitala. Niestety lekarz dyżurujący w szpitalu i położna uznali, że niepotrzebnie przyjeżdżałam, że skurcze są jeszcze bardzo rzadkie i pewnie urodzę dopiero za kilka dni. Wkurzyłam się, powiedziałam, że nie przyjechałam tu dla przyjemności tylko dlatego, że kazał mi lekarz. W końcu postanowili mnie przyjąć do szpitala, ale mężowi kazali wracać do domu.

Reklama

Na szpitalnym łóżku wytrzymałam tylko 20 minut, aby łatwiej znieść ból towarzyszący skurczom, postanowiłam pochodzić po korytarzu. Położna co półtorej godziny robiła mi KTG i sprawdzała rozwarcie. Z upływem czasu skurcze były coraz częstsze i coraz boleśniejsze.

1 listopada

Nad ranem, około 5.00 miałam już 7 centymetrów rozwarcia, więc położna z położnictwa kazał mi spakować rzeczy i zabrała mnie na salę obserwacji. W między czasie zadzwoniłam po męża, odebrał natychmiast, jakby czekał w telefonem w ręce na wiadomość ode mnie.

W szpitalu pojawił się bardzo szybko. Tak bardzo się ucieszyłam, gdy go zobaczyłam. Od razu go przytuliłam; był taki zestresowany, drżały mu ręce.

Na porannym obchodzie zbadał mnie ordynator i polecił położnej, by założyła tensy. Wiedzieliśmy, co to jest, bo słyszeliśmy o tym w szkole rodzenia. Jednak okazało się, że baterie są rozładowane, a nie mają zapasowych. Położna zapytała męża, czy mógłby pojechać do sklepu, by je kupić. Był zaskoczony, ale i rozbawiony tą propozycją. Jego mina była bezcenna.

Pojechał. Zjeździł pół miasta, szukając otwartego w święta sklepu. Na wszelki wypadek kupił cały zapas. Im bliżej było porodu, tym skurcze były coraz silniejsze i bardziej bolesne. Mąż był cały czas obok mnie, trzymałam go za rękę. Przy każdym skurczu, ściskałam ją bardzo mocno, wbijałam paznokcie w skórę.

Czas na poród

Chciałam rodzić naturalnie, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć cesarkę. Jednak niecałą godzinę przed urodzeniem Pawełka, naszego synka, zmieniłam zdanie. Mąż pocieszał mnie, mówił: "kto da sobie rade, jak nie ty, robaczku", "kocham cię".

Kiedy przeszliśmy na salę porodową i zaczęły się bóle parte, do sali wszedł lekarz i zapytał się położnej, czy to tu do cesarki. Ona odpowiedziała, że jeszcze nie wiadomo, bo dzidziuś jest duży. Jak to usłyszałam, przestraszyłam się. Przy następnym skurczu zaparłam się i po chwili na moim brzuchu leżało 4 kg szczęścia. Mąż był taki szczęśliwy i dumny. Miał uśmiech od ucha do ucha. Kiedy Pawełka mieli zabrać, by go zbadać i ubrać, mąż poszedł to zobaczyć.

Kiedy po szyciu przewieźli mnie na salę poporodową, mąż nachylił się nade mną, pocałował w czoło i powiedział: "dziękuję kochanie, jest taki śliczny". W tym momencie byłam najszczęśliwszą osobą na świecie i dziękowałam Bogu, że mam ich obu przy sobie.

Reklama

Praca nadesłana przez Magdalenę Poświat na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja lutowa).

Reklama
Reklama
Reklama