Rodzice Jasia pracują w dużych, międzynarodowych firmach. W tętniącym życiem Hong Kongu mieszkają od czerwca zeszłego roku.
Najpierw była Kopenhaga
Zanim się tu przenieśli, mieszkali w Kopenhadze. To właśnie tam przyszedł na świat ich synek.
– Dania to raj dla rodzin: roczny płatny urlop macierzyński, państwowe żłobki, wszelkie możliwe udogodnienia (przewijaki w toaletach publicznych, podjazdy dla wózków itd.), mnóstwo zajęć dla matek i maluchów: pływanie, aerobik, kino... – wylicza Weronika. – Macierzyństwo traktuje się tam bardzo naturalnie. Dominuje podejście „ciąża to nie choroba”, stawia na poród naturalny. Większość kobiet karmi dzieci piersią, tuż po porodzie można jeść wszystko, na co ma się ochotę i dzieciom jakoś to nie szkodzi. Nie szkodzi im także to, że kąpie się je co dwa, trzy dni i że niemal od początku przyzwyczaja do chłodu: śpią w wózkach ustawionych na podwórkach, balkonach, przed kawiarniami.
– Jasiek też sypiał na mrozie i w ogóle nie choruje – potwierdza Weronika – choć go nie oszczędzamy: lata samolotami, jeździ komunikacją miejską, spotyka się z innymi dziećmi, zabieramy go do sklepów, do kina itd.
Gdy Jasiek, nazywany przez rodziców Tygrysem, miał pół roku, mąż Weroniki dostał dobrą ofertę pracy w Hong Kongu.
Przeczytaj także: Akt urodzenia - jak załatwić formalności, gdy dziecko urodziło się poza krajem
Przeprowadzka
– Uznaliśmy, że warto spróbować, spakowaliśmy walizki i jesteśmy – mówi Weronika.
Zamieszkali w wynajętym mieszkaniu. – Jest super: mamy balkon (nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że w Hong Kongu to luksus!), basen, place zabaw, blisko jest stacja metra i park – Weronika wróciła do pracy na cały etat, więc Jaśkowi trzeba było znaleźć nianię. – Jedna z mieszkających tu Polek przeprowadzała się akurat do Australii i poleciła nam Annalizę, młodą Filipinkę, która zaczęła opiekować się Jaśkiem dwa tygodnie przed dniem, w którym rozpoczęłam pracę. Mały miał czas, by się do niej przyzwyczaić.
W Hong Kongu trudniej być mamą
Weronika nie ukrywa, że bycie mamą w Hong Kongu jest trudniejsze niż w Danii.
– Urlop macierzyński trwa tu tylko 10 tygodni. Nie ma żłobków, więc standardem są nianie. Wiele dziewczyn, które znam, nawet nie próbuje karmić piersią, bo po co, zaczynać, skoro zaraz będą musiały wracać do pracy? Nie ma tu także tylu zajęć dla matek i dzieci, a nawet jeśli są, dużo kosztują i odbywają się w takich godzinach, że nie mogę z nich korzystać – mówi. Weronikę zaskoczył brak fotelików samochodowych oraz... wózków-gondolek. – Noworodki wkłada się od razu do rozłożonych na płasko spacerówek. To dlatego, że tutejsze mieszkania są małe, nie mają piwnic i balkonów, więc nie ma gdzie tych wózków trzymać. Co ciekawe, nie ma też nosidełek ani chust.
Patyk nie...
Mieszkańcy Hong Kongu bardzo dbają o higienę maluchów. – Po epidemii ptasiej grypy, która zabiła tu kilka osób, dzieciom bardzo często myje się ręce i wyciera je chusteczkami nasączonymi płynem antybakteryjnym. Raczej nie spotyka się brzdąców, które bawią się w parku patykami. Niektóre maluchy noszą maseczki chirurgiczne, kupuje się je w pudełkach po sto sztuk – opowiada mama Jasia.
...lekcja tak
Dzieci od małego mają dużo zajęć i bardzo się dba o ich edukację. – Moja koleżanka, Chinka, ma dla swoich piętnastomiesięcznych bliźniaczek korepetytora z języka mandaryńskiego. By dziecko dostało się do dobrego przedszkola, musi pomyślnie przejść rozmowę kwalifikacyjną. Sprawdza się, czy potrafi ułożyć puzzle, liczyć do dziesięciu po mandaryńsku itd. Straszne? Mój kolega z pracy jest wdzięczny rodzicom, że tak go wychowywali. To procentuje.
A co z jedzeniem?
– Szczerze mówiąc nie wiem, „jadę” schematem duńskim, co oznacza, że dziecko je wszystko to, co rodzice tylko „rozdyzdane” widelcem. – mówi mama Tygrysa. – Nie daję mu natomiast cukru, czekolady, soli i śmieciowego jedzenia. Lubię gotować, więc sama robię mu obiadki, piekę chleb i ciasteczka, robię biały ser, zwłaszcza, że nabiał jest tu kosmicznie drogi. Czy czegoś mi tu brakuje? Tak! Pietruszki i selera!
A kuku!
Jasiek – niebieskooki blondynek, cieszy się w Hong Kongu ogromną popularnością: wszyscy chcą go dotknąć, pogłaskać.
– Gdy jedziemy metrem, połowa pasażerów bawi się z nim w „a kuku!”, ekspedientka w sklepie przynosi mu balonik, ochroniarz gra z nim w kosi łapci – śmieje się Weronika. Ta otwartość nie oznacza jednak że łatwo się tu zaprzyjaźnić. Poza mieszkającymi w Hong Kongu Polakami Weronika zna w zasadzie tyko ludzi z pracy.
Polecamy także: Z położną, po królewsku. O porodzie w Niemczech