Prawdziwe historie: Z położną, po królewsku
„Czy masz już położną?” – to pytanie towarzyszyło Hance od samego początku ciąży. Przekonała się, że położna to podstawa. To właśnie ona najbardziej wspiera i jest najbardziej pomocna – o swoich porodach w Niemczech opowiada Hania, mama Leonharda i Elisabeth.
Piękny, świetnie wyposażony gabinet, rzeczowy pan profesor, co wizytę badanie krwi i ciśnienia... Tylko dlaczego nikt nawet nie zerknął na mój brzuch?
Profesor skrupulatnie spisywał liczby i analizował wykresy, a ja piłam ziołowe herbatki, mieszałam olejki, smarowałam brzuch i wcielałam w życie inne rady z „biblii”– książki autorstwa znanej położnej, zajmującej się medycyną naturalną (jej zakup jest w Niemczech niemal obowiązkiem każdej przyszłej mamy). Lekarzowi przestałam o tym wspominać, bo tylko unosił brwi i kręcił zdziwiony głową. Przejęta pierwszą ciążą chodziłam też do szkoły rodzenia i na jogę, z zaangażowaniem kompletowałam wyprawkę, dyskutowałam o niej z przyjaciółkami. Tylko wciąż nie miałam położnej...
Hotel z wannami
Z wyborem szpitala nie było kłopotu: w naszej miejscowości jest tylko jedna klinika z odziałem położniczym. Ale za to jakim! Wizyta na porodówce wprawiła mnie i męża w osłupienie: bordowe ściany, przyciemnione światło, w każdej sali wielka wanna i... dwuosobowe, wygodne łoże (by mąż mógł zdrzemnąć się obok rodzącej!?). W tym przypominającym hotel królestwie rządziły położne, a ja wreszcie miałam swoją – rezolutną Mariettę.
Marietta zbadała mnie i – eureka! – zauważyła mój brzuch. Delikatnie wymacała dzidziusia, oszacowała jego wagę i wzrost. Pocieszyła, że spodziewa się łatwego porodu. Była wspaniała!
Na kolanach
Dwa dni po wyliczonym dniu, o czwartej nad ranem, zaczęły się bóle. Weszłam do wanny i podekscytowana, ze stoperem w ręku, skrupulatnie robiłam notatki. Kilka godzin później zadzwoniłam do szpitala – odebrała moja położna! Powiedziała, że mam przyjść, gdy poczuję, że powinnam.
Dotarłam tam koło południa. Po badaniu Marietta wzruszyła tylko ramionami i wysłała nas na spacer dookoła kliniki. Budynek okazał się większy, niż myślałam. Pod koniec trasy poród rozpoczął się na dobre, a ja z bólu padłam przed mężem na kolana, czym był chyba trochę zażenowany...
Dziesięć kroków i znów klęczę – tym razem na donicy pełnej mokrych niedopałków. Tuż przed drzwiami porodówki padłam do stóp babuleńki, która pogłaskała mnie po głowie i powiedziała: „Oj wiem, dziecko, jak to jest! Cztery razy tak miałam!”. Czułam się tak, jakby przejeżdżał po mnie pociąg!
Zaczęło się!
Kiedy w końcu dotarliśmy do Marietty, ta wyraźnie się rozpogodziła. „Już się coś dzieje! Chcesz wejść do wanny?”.
Po dwóch godzinach kąpiel mi się znudziła i położna zaproponowała znieczulenie. Przyszedł anestezjolog, ale zanim zdążył coś zrobić, ból stał się tak nieznośny, że prawie się popłakałam. Marietta nagle zmieniła zdanie. Niemal wypchnęła anestezjologa z sali, zaczęła się krzątać, szykować... „Zapomnij o znieczuleniu. Dziecko już się rodzi!”– wyjaśniła.
Leonhard
Dziesięć minut później nasz syn, Leonhard, leżał na mojej piersi. Marietta przykryła nas ciepłymi ręcznikami i bez słowa opuściła salę. Mieliśmy czas, by się poznać: dziecko, mama i tatuś. Gdyby tylko mój mąż nie skakał po sali, szukając zasięgu i wysyłając setki sms-ów…
Kolejna ciąża
Dwa lata później wznieśliśmy z mężem sylwestrowy toast, życząc sobie kolejnego dzidziusia. Gdy po miesiącu okazało się, że będziemy mieli dziecko, od razu zadzwoniłam do Marietty. Ciążę prowadziła wraz z profesorem. Lekarz mierzył i wyliczał, położna pytała, jak się czuję, dodawała otuchy i parzyła zioła.
Elisabeth
Nasza dziewczynka rosła jak na drożdżach. 30 września nad ranem pojawiły się pierwsze bóle. Tym razem niczego nie notowałam. Gdy dotarliśmy do szpitala, położna Veronika (Marietta miała urlop) zaprowadziła nas do sali, w której urodził się nasz syn. Leżałam podłączona do KTG. Obok rodziła jakaś dziewczyna. Krzyczała, a ja strasznie jej zazdrościłam, że to JUŻ, że nie musi czekać.
Gdy okazało się, że jeszcze nic się nie dzieje, sfrustrowana i głodna poszłam coś zjeść. Zamówiłam pierogi i nagle zaczęło się na dobre... Wróciłam do szpitala na czworakach. W wejściu minął nas lekarz, który na mój widok zawrócił na pięcie i pobiegł na porodówkę, z której po chwili wybiegła Veronika.
Godzinę później w wielkiej bordowej wannie urodziła się nasza córeczka, Elisabeth. Tym razem poród był intensywniejszy. Jakby przejechały po mnie trzy pociągi naraz. Krzycząc z bólu, myślałam o tym, że tym razem to mi ktoś zazdrości…
Zobacz także:
- Prawdziwe historie -– męska decyzja, wspólne szczęście
- Prawdziwe historie: Najczulszy tata na świecie
- Prawdziwe historie: Wbijałam mu paznokcie w skórę