Reklama

W naszym życiu nadszedł moment, w którym zrozumieliśmy, że mimo miłości, jaką siebie obdarowujemy, brakuje nam czegoś, a właściwie kogoś – dziecka. Po kilkunastu miesiącach starań, kilkudziesięciu zużytych testach ciążowych i przymiarkach do badań na bezpłodność okazało się, że bije we mnie malutkie serduszko.
Czas ciąży był jednak trudnym okresem i radość z faktu bycia za kilka miesięcy mamą była nieustannie przeplatana łzami i bólem (bardzo uciążliwe dolegliwości ciążowe, kilkukrotne pobyty w szpitalu, bo coś było "nie tak" i lęk o maleństwo). Wariujące hormony też zrobiły swoje.
Kilka tygodni przed planowanym porodem spakowałam dwie torby – w jednej były moje rzeczy, w drugiej dla dziecka. Razem z przyszłym tatusiem skompletowaliśmy wyprawkę dla dziecka i czekaliśmy co to się będzie działo. Byłam podniecona i podekscytowana tym, że niedługo będę mamą, że wcale się nie bałam (mimo, że przeczytałam tomy artykułów, tak naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać). W końcówce ciąży zdecydowałam też, że chcę rodzić z mężem, bo wcześniej miałam opory, których jednak nie umiałam w żaden sposób uzasadnić.

Reklama

Zamiast na piknik, jadę do szpitala

Poród mnie zaskoczył. To już? Przecież jeszcze prawie trzy tygodnie do wyznaczonego terminu! Była piękna słoneczna sobota, więc postanowiliśmy zrobić sobie piknik. Zapakowaliśmy kosz piknikowy i przed południem pojechaliśmy nad jezioro. Już w drodze jakoś dziwnie się czułam, miałam mdłości, lekkie kłucie w podbrzuszu, ale wytłumaczyłam sobie, że to normalne, bo już tyle różnych dziwnych dolegliwości miałam wcześniej. Po godzinie dojechaliśmy, wysiadam z samochodu, a ze mnie leje się ciurkiem. Ja zdezorientowana, mąż zaskoczony, ale zachował zimną krew, rozłożył na fotelu nasz koc piknikowy i zarządził "szybko wracamy". Próbowałam żartować, że to jeszcze dużo czasu, po się tak spieszyć, ale mąż zapakował mnie z powrotem do samochodu i ruszyliśmy. Przejechaliśmy może ¼ drogi jak zaczęły się skurcze, miałam wrażenie, że ból jest nie do wytrzymania. Tylko przez myśl mi przemknęło: "Jaki ból będzie przy porodzie, jak to dopiero skurcze przepowiadające?". Zanim dojechaliśmy do miasta ja już wyłam z bólu przy każdym skurczu i mąż zadecydował, że jedziemy prosto do szpitala. Nawet nie protestowałam.

Szybki poród z przygodami

Na izbie przyjęć okazało się, że to ekspresowa akcja porodowa, a ja mam rozwarcie na 7 cm. Trafiłam więc na salę porodową w swojej letniej sukience i sandałkach, a mąż w szortach i trampkach. I wtedy akcja porodowa zwolniła, kolejne dwie godziny jęczałam, stękałam, a mój mąż dzielnie masował mi plecy, podtrzymywał, gdy chciałam iść pod prysznic, podawał wodę, zawołał położną, gdy mdlałam z bólu. Ciągle się dopytywał, czy czegoś nie potrzebuję, co mnie z każdą minutą coraz bardziej irytowało, aż w końcu usłyszał "zamknij się!". Przy którymś skurczu tak szarpnęłam jego ręką, że zerwałam mu zegarek.
Gdy wreszcie córcia była na świecie przeciął dumnie pępowinę. I wydawałoby się, że jest oazą spokoju, gdyby nie fakt, że wszystkie zdjęcia zrobione jeszcze na porodówce naszej córeczce kilka chwil po porodzie są jedną wielką plamą, bo tak mu się ręce trzęsły.
Z perspektywy czasu jednak najbardziej jestem mu wdzięczna za to, że zapamiętał z mojego planu porodu, który miałam już dawno spisany, że "chcę, aby to była intymna chwila, a nie żeby stado studentów mnie oglądało i dotykało w takim momencie" i nie zezwolił, gdy cała procesja: lekarz i pięciu studentów pewnym krokiem zmierzali zobaczyć, jak postępuje poród. Nie żebym miała coś do studentów, bo też muszą się gdzieś szkolić, to jednak obchód pięciu w takiej chwili to przesada.

Reklama

Praca nadesłana przez Magdalenę Bażyk na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja lutowa).

Reklama
Reklama
Reklama