Reklama

Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie, bo przecież małe dzieci stale się przewracają, prawda? To, że Krzysio upadł, uciekając mi w parku, nie było więc niczym dziwnym ani niepokojącym, choć widziałem, że uderzył się w głowę. Od razu podbiegłem do niego i wziąłem go na ręce. Nawet specjalnie nie płakał, chyba zbyt zaskoczony tym, co się stało. Jest zresztą prawdziwym czteroletnim twardzielem.

Reklama

Roztarłem mu miejsce z tyłu głowy, żeby przestało boleć, a potem dałem buziaka, który powinien wystarczyć, aby mały zuch zapomniał o tym, co mu się przydarzyło. I zapomniał.

Aż do wieczora, kiedy to stracił przytomność...

Siedzieliśmy przy kolacji i synek bawił się parówką. Zawsze był niejadkiem i wspólne posiłki były u nas walką o to, aby w końcu coś włożył do ust. Tamtego dnia zachowanie Krzysia zdenerwowało moją żonę, która kazała mu przestać się wygłupiać. Krzyś posłusznie odłożył parówkę na talerz, po czym dziwnie się wykrzywił i... zleciał ze stołka na podłogę.

Przyznaję, że w pierwszym momencie sądziłem, iż jest to dalszy ciąg jego wygłupów, więc zareagowałem ostro, krzykiem, ale... Napotkałem przerażone spojrzenie naszej starszej córki, a potem usłyszałem spanikowany głos żony:

– Jezus Maria, on się nie rusza!

Kasia pierwsza rzuciła się do syna i podniosła go z podłogi. Jego ciało zwisło bezwładnie. Nie jestem lekarzem, ale w sekundę zrozumiałem, że stało się coś bardzo złego. Mały wprawdzie oddychał, ale jego puls był bardzo słaby i wyglądało na to, że za chwilę serce może przestać pompować krew...

Wezwaliśmy pogotowie, które na szczęście pojawiło się błyskawicznie. Ratownicy zakrzątnęli się wokół Krzysia, podłączyli mnóstwo rurek, założyli mu maskę tlenową.

– Czy podejrzewacie państwo dlaczego dziecko straciło przytomność? – zapytał nas lekarz. – Wydarzyło się dzisiaj coś niepokojącego?

Naprawdę nic nie przyszło nam w tamtej chwili do głowy. Ratownicy zapakowali więc Krzysia do karetki i na sygnale odjechali do szpitala. A my zostaliśmy.

W kompletnym szoku. W jednej chwili przecież synek był zdrowy i bawił się jak zwykle, a w drugiej leżał nieprzytomny.

Byłem na skraju załamania nerwowego. I wtedy usłyszałem rozpaczliwe pytanie mojej sześcioletniej córki:

– Tatusiu, czy Krzysio umrze?

Zrozumiałem, że muszę wziąć się w garść. Nie mogłem przecież straszyć Milenki tym, że jako ojciec jestem zupełnie bezradny, nawet jeśli dokładnie tak się czułem.

Poprosiliśmy z żoną znajomą sąsiadkę, aby zaopiekowała się naszą córeczką i pojechaliśmy do szpitala. Po drodze przypomniałem sobie o tym upadku w parku.

– Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?– krzyknęła histerycznie Kasia i przez moment wyglądała tak, jakby miała ochotę mnie uderzyć.

Przestraszyła mnie. Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć

– Ja... Nie sądziłem, że to coś ważnego. Zrozum, to nie wyglądało groźnie – zacząłem się tłumaczyć.

Ale ona mnie już nie słuchała, odwróciła głowę w stronę szyby i cicho płakała.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że nadal nieprzytomnego Krzysia skierowano na tomografię komputerową, a my musimy wypełnić masę różnych dokumentów. Zostawiłem z tym żonę, a sam pobiegłem szukać lekarza. Opowiedziałem mu o upadku.

– Czy to może mieć znaczenie? – spojrzałem mu w oczy z niepokojem, licząc na to, iż powie, że nie, najmniejszego... Ale on stwierdził, że to jest, niestety, niewykluczone.

Pół godziny później wszystko było jasne. U Krzysia w miejscu, gdzie się uderzył, wykryto krwiaka, który uciskał na mózg i stale się powiększał, zagrażając już nie tylko jego zdrowiu, ale i życiu.

– Musimy natychmiast operować! – zapadła decyzja.

Nie miałem pojęcia, co dokładnie będą mu robili, ale wiedziałem, że w jakiś sposób muszą dostać się do jego głowy i odessać nadmiar krwi, aby nie nastąpił zator lub wylew. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, żona nadal ze mną nie rozmawiała.

Czułem, że tonę...

Po operacji Krzysio nadal nie odzyskał przytomności, ale lekarz powiedział nam, że będzie utrzymywany przez jakiś czas w śpiączce farmakologicznej po to, aby jego mózg mógł się zregenerować.

– Czy mózg został uszkodzony? – rzuciła pytanie żona i podziwiałem ją za to, bo ja bałem się je zadać.

– Nie jesteśmy w tej chwili w stanie tego stwierdzić – przyznał lekarz. – Ale... jest to możliwe.

Wziąłem głęboki oddech. „Jezu, nie pozwól na to!” – pomyślałem.

Kolejne trzy tygodnie były jednym wielkim koszmarem. Krzysio spał i chociaż oddychał samodzielnie, to nie było wiadomo wiele więcej o stanie jego zdrowia. W domu panowała przygnębiająca atmosfera, bo Kasia nie potrafiła mi wybaczyć tego, że „ukryłem” przed nią upadek syna. Oboje staraliśmy się trzymać fason przed Milenką, ale kiedy tylko zostawaliśmy sami...

No cóż... krótko mówiąc było fatalnie. Ale mimo wszystko, gdzieś tam w głębi serca, każde z nas żywiło nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy. Krzysio obudzi się całkiem zdrowy i będzie znowu tym samym czteroletnim łobuziakiem, co kiedyś.

A potem ta nadzieja zgasła...

Kiedy lekarze wybudzili naszego synka, okazało się, że krwiak poczynił jednak spustoszenia w jego mózgu.

– Wytworzyło się duże ciśnienie wewnątrzczaszkowe, nastąpiły komplikacje – usłyszeliśmy od lekarzy.

W ich efekcie synek ocknął się z niedowładem prawej części ciała.

– I co teraz? – pytałem załamany.

Naprawdę nie wyobrażałem sobie tego, aby mój synek, zawsze tak żywy i ruchliwy, nagle nie mógł chodzić! W dodatku czułem się za to odpowiedzialny... Tak, powiedzmy sobie szczerze, to ja nie dopilnowałem sprawy, to przy mnie Krzyś się wywrócił, a ja uznałem to za drobny incydent. Może jeszcze w jakiś sposób byłbym w stanie żyć z tą winą, gdyby nie to, że... moja żona także ją uznała.

Kasia się ode mnie odwróciła... Początkowo sądziłem, iż jest tylko na mnie wściekła za to, że nie powiedziałem jej o upadku Krzysia. Czułem nawet, że to trochę irracjonalne, bo gdybyśmy mieli informować się nawzajem za każdym razem, gdy nasze dziecko się przewraca, tobyśmy nie robili nic innego, tylko do siebie dzwonili. Ale moja żona widać uznała inaczej. Potraktowała akurat ten upadek Krzysia jako coś nadzwyczajnego, zupełnie jakbym miał wtedy przewidzieć wszystko, co nastąpi potem.

Między nami nastały ciche dni... Tym trudniejsze, że czuliśmy się bezradni wobec nagłego kalectwa Krzysia. Ile ja bym dał za to, aby on był zdrowy! Oddałbym mu własne ręce i nogi! Niestety, tego zrobić nie mogłem. Ale za to mogłem pomyśleć o rehabilitacji. Lekarz nam bowiem powiedział, że intensywna praca nad ciałem Krzysia może przynieść niesamowite efekty. Ale na to potrzeba było pieniędzy...

Tylko jeden turnus rehabilitacyjny dla takich dzieci, jak Krzyś, kosztuje trzy tysiące złotych, a nasz syn powinien na nie jeździć co najmniej dwa razy do roku. Poza tym ważna jest także codzienna praca z dzieckiem. Niektóre ćwiczenia, jak się okazało, mogliśmy wykonywać z Krzysiem sami, ale był także potrzebny zawodowy rehabilitant. A to rzecz kosztowna.

Nasz maluszek wrócił do domu, nie do końca chyba nadal zdając sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Starał się jakoś sobie radzić, wiedział, że jest chory, ale z jego oczu wyzierała nadzieja, że to szybko minie... Był taki ufny! Wierzył w to, że my, rodzice, potrafimy mu pomóc.

Kiedy nasze dzieci poszły spać, usiedliśmy z Kasią do stołu i zaczęliśmy podliczać nasz budżet. Mieliśmy skromne oszczędności, zaledwie dwanaście tysięcy złotych. To by nam wystarczyło na początek. A co potem?

– Pójdę do dodatkowej pracy – powiedzieliśmy te słowa jednocześnie.

Tamtego wieczora padały rozmaite pomysły, nawet takie jak sprzątanie w biurowcach, co moglibyśmy na zmianę robić nocą.

– A może nawet założylibyśmy własną firmę? – wymsknęło mi się.

Kasia jednak zgromiła mnie wzrokiem.

– Mało mamy kłopotów? – zapytała rzeczowo.

Spuściłem głowę. Moja żona miała rację, nigdy nie byłem dobry w te klocki, kiepski ze mnie biznesmen... Niestety, ona pierwsza także znalazła dodatkową pracę. Przyjaciółka Kasi, chcąc nam pomóc, podzwoniła po swoich znajomych i utworzyła coś w rodzaju łańcuszka ludzi dobrej woli, dzięki któremu dotarła do pary dość znanych w naszym mieście aktorów. Oboje grali w wieczornych przedstawieniach w teatrze i potrzebowali kogoś, kto by w tym czasie zajął się ich dziećmi. Nie chcieli, abyśmy robili to na zmianę, wybrali Kasię.

– Bo wie pan, to są jeszcze zupełnie małe dzieci! – wyjaśnili mi, jakby moje od razu urodziły się duże i nie wymagały nigdy zmieniania pieluch czy gotowania kaszek.

Dzięki tej dodatkowej pracy mieliśmy więcej pieniędzy, ale moja żona była potwornie zmęczona. I fizycznie, i psychicznie. No cóż, wracała przecież z pracy i od razu szła do tych obcych dzieci na cztery – pięć godzin. Wprawdzie po jakichś dwóch one już leżały w łóżkach, ale różnie było z tym ich zaśnięciem. Czasami szalały tak długo, aż ich rodzice wrócili z teatru. A kiedy Kasia wracała do domu, nasze już zawsze spały...

– Tak mi ich brakuje! – skarżyła się moja żona ze łzami w oczach. – Jaki to wszystko ma sens? Niby zarabiam pieniądze, ale za to nie spędzam czasu z Krzysiem, nie mogę go rehabilitować.

– Ja to robię...– przypominałem jej wtedy nieśmiało.

– Wiem, ale... Zrozum, to także moje dziecko! Chwilami mam tego wszystkiego dosyć! Chcę być wieczorem z moim synkiem, a nie z cudzymi dzieciakami! To jemu chcę czytać bajki na dobranoc!

Rozumiałem frustracje Kasi, ale co mogłem na nie poradzić? Naprawdę szukałem dla siebie dodatkowej pracy, jednak nic mi się nie trafiało...

Pewnego dnia szedłem biurowym korytarzem, kiedy zaczepił mnie kolega.

– No jak tam z twoim synkiem? Już lepiej...? – zagaił.

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą. – Wciąż wymaga rehabilitacji... Kosztownej rehabilitacji – dodałem.

– To dlaczego nie zwrócisz się o pomoc do naszej firmy, o dofinansowanie? Szef na pewno przyzna ci jakąś kwotę, tym bardziej że o ile wiem, będzie mógł ją sobie odpisać od podatku. A tak w ogóle, to chyba moglibyśmy zorganizować jakąś zbiórkę na twojego Krzysia? Taką koleżeńską... Co o tym myślisz?

Aż mnie zatkało z emocji

– Sądzisz, że... ktoś by coś dał? – wyszeptałem skołowany.

– Stary, nie jesteśmy przecież bez serca! – kumpel klepnął mnie po plecach. – Jasne, że coś damy! – Po czym dodał, pochylając się nade mną: – To straszne, co spotkało was i to biedne dziecko... Straszne, bo to się przecież mogło zdarzyć każdemu.

Tak, lecz przytrafiło się nam i musieliśmy sobie jakoś z tym radzić. Ale tamtego dnia chyba po raz pierwszy w moje serce wstąpiła nadzieja. „Dobrzy ludzie nie pozwolą nam zginąć!” – myślałem.

Akcja w moim biurze przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Szef przyznał mi aż cztery tysiące dotacji, a koledzy zebrali... prawie drugie tyle! To tyle, co aż osiem miesięcy dodatkowej pracy Kasi! Wracałem do domu jak na skrzydłach. Byłem wtedy taki szczęśliwy!

Obliczyłem sobie, że ta kwota właściwie wystarczy na trzy turnusy rehabilitacyjne. I w dodatku to jeszcze nie był koniec datków. Kiedy bowiem powiedziałem na rodzinnym spotkaniu o hojności moich kolegów, bliscy nagle stwierdzili, że nie będą gorsi. Najpierw na bok odciągnęła mnie moja chrzestna i zaoferowała aż trzy tysiące złotych!

– To za dużo – zaprotestowałem wiedząc, że ma tylko skromną rentę.

– Bierz, nie targuj się! – powiedziała. – Do grobu przecież tego wszystkiego ze sobą nie zabiorę!

Przez kolejne dwa tygodnie spływały do mnie prośby o numer konta, a kuzyn, którego szwagier jest prawnikiem, obiecał, że dowie się, jak tam jest z podatkiem. Czy zostanę z niego zwolniony? Bo to przecież pieniądze na rehabilitację dziecka, a nie dla mnie.

Na naszym koncie uzbierała się w ciągu kilku tygodni całkiem znaczna suma – szesnaście tysięcy złotych!

– Widzisz, kochanie? Dzięki tym pieniądzom nasz Krzyś da sobie radę! – powiedziałem do żony, a Kasia uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy od wypadku.

„Jakże mi było brak tego jej uśmiechu...” – uświadomiłem sobie. „Moja kochana żona”.

Zamówiliśmy dla naszego synka pierwszy rehabilitacyjny obóz z prawdziwego zdarzenia. Nad morzem, nad którym Krzysio jeszcze nigdy nie był, więc cieszyliśmy się z Kasią, że to będzie dla niego atrakcja. Oczywiście, obiecaliśmy także córeczce, że latem pojedzie tam z nami, żeby też mogła zobaczyć Bałtyk. Postanowiłem także, że to Kasia pojedzie z Krzysiem jako osoba towarzysząca, bo przecież ja byłem z nim ostatnio częściej niż ona.

Pozostało nam tylko załatwienie formalności. Przesłałem najpierw zaliczkę, a po dwóch tygodniach musiałem przelać całość kwoty. Poszedłem do banku, aby to zrobić, podałem swój dowód i dane ośrodka rehabilitacyjnego. Pani w kasie weszła na moje konto i...

– Nie mogę pobrać żadnej kwoty – powiedziała niespodziewanie.

– Słucham? – nic nie rozumiałem.

– Pana konto zajął komornik – wyjaśniła mi urzędniczka.

– Komornik?! – byłem zaskoczony, ale jeszcze bardziej było mi głupio. – To... musi być jakaś pomyłka! – wybąkałem.

– W ogóle w to nie wątpię – usłyszałem spokojne stwierdzenie pani w kasie. – Proszę, to jest numer, pod który pan może zadzwonić, aby dowiedzieć się, o co chodzi...

Zrobiłem to od razu po wyjściu z banku. Nie chciałem denerwować Kasi! To przecież był jakiś absurd z tym komornikiem, nie zalegałem nikomu ani grosza!

„To się wszystko zaraz wyjaśni...” – myślałem w panice, wybierając numer. „Może komornik pomylił konta, bo ktoś się nazywa tak jak ja?”. Ale kiedy usłyszałem, dlaczego został wydany nakaz komorniczy, zrzedła mi mina. „Jak długo jeszcze będzie się za mną ciągnęła ta sprawa?” – pomyślałem.

Jak już wspomniałem, nie mam głowy ani szczęścia do interesów. Wiem to dobrze, bo kiedyś, osiem lat wcześniej, prowadziłem z kolegą hurtownię nabiału. On od dziecka mieszkał w miejscowości, w której jest znana fabryka i twierdził, że zna tam wszystkich.

– Dostaniemy towar po preferencyjnej cenie! – zapewniał mnie.

I faktycznie, hurtowania początkowo była doskonałym interesem. Zarabialiśmy spore pieniądze i zaczęliśmy współpracować nie tylko z tym jednym dostawcą. Po dwóch latach mieliśmy ich wielu i wtedy... mój wspólnik zwiał za granicę z pieniędzmi i z jakąś dziewuchą, w której się zakochał. Zostawił żonę z dwójką dzieci i mnie z długami...

Myślałem, że pospłacałem je wszystkie, a tymczasem po latach odezwał się jakiś wierzyciel. Nawet nie wiedziałem, że odbyła się rozprawa! Pewnie dlatego, że listy szły na adres naszej firmy, która już nie istniała. Skazali mnie zaocznie na zapłacenie 25 tysięcy!

– A mój wspólnik nic nie zapłaci? – zapytałem zszokowany komornika.

– Pan mi da jego namiary, to ściągniemy połowę tej kwoty od niego – stwierdził.

– Ale ja nie wiem, gdzie on mieszka! – wykrzyknąłem.

Z ironicznego uśmiechu komornika wywnioskowałem, że guzik go to obchodzi i ani trochę mi nie współczuje...

I tak zostałem kompletnie bez pieniędzy. W dodatku przeznaczonych na rehabilitację syna. Kasia, kiedy się o tym dowiedziała, była w szoku. A potem... znowu przestała się do mnie odzywać.

Sam nie wiem, co mam teraz zrobić. Jak mam spojrzeć w oczy rodzinie i kolegom, kiedy mnie zapytają, jak tam obóz Krzysia. Chyba się przed nimi spalę ze wstydu! I co ja powiem samemu Krzysiowi, gdy dorośnie? Jesteś synu kaleką, bo tata nie umiał zadbać o własne i twoje interesy. Wątpię, że będzie mnie za to szanował, ale mam nadzieję, że chociaż mnie nie znienawidzi...

Bartek, 37 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Mąż chce mnie zmusić do urodzenia syna, żeby czuł się męsko. Mamy już dwie córeczki i nie chcę więcej, obydwie ciąże znosiłam strasznie”.
  • „Znienawidzony sąsiad odebrał mój poród na klatce schodowej! Gdyby nie on, nie dałabym rady sama”
  • „Moja matka zaszła w ciążę w tym samym czasie co ja. Byłam wściekła! Miała służyć mi pomagać, a nie sama siedzieć w pieluchach”
Reklama
Reklama
Reklama