„Przy pierwszej ciąży czułam się jak więzień, a druga była torturą. Dzieci płakały, a ja nie mogłam wstać z łózka”
„Nadeszły smutne, jesienne dni, za oknem deszczowo, a w domu dwoje płaczących dzieci. I ja najczęściej siadałam pomiędzy nimi i płakałam. Pewnego dnia, gdy mąż wrócił z pracy, w zlewie czekała sterta brudnych naczyń, Kasia ganiała głodna i boso, a malutka Lusia płakała wniebogłosy. Ja nie miałam siły wstać z łóżka".
- redakcja mamotoja.pl
Pochyliłam się nad kartką z listą świątecznych zakupów i znów poczułam zawrót głowy. Zawsze w okolicy Bożego Narodzenia łapało mnie zaziębienie. A teraz jeszcze zatrułam się śledziami. Musiałam biec do toalety. Po pięciu minutach, blada i z podkrążonymi oczami, byłam gotowa do wyjścia.
Moje marzenie o kawiarence – kameralnym miejscu, gdzie ludzie mogą napić się dobrej kawy i porozmawiać o książkach – spełniło się pół roku temu. Wcześniej w moim życiu był czas na inne rzeczy…
W drodze do pracy rozmyślałam o minionych latach. Mojego męża poznałam osiem lat temu, od sześciu jesteśmy po ślubie. Kocham Jacka niezmienną miłością, jak przed laty. Pierwsza ciąża była ukoronowaniem naszej miłości. Planowałam spędzić ją aktywnie. W końcu to ostatni czas, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Zaplanowaliśmy każdy weekend wyjazdowo. Jednak ginekolog rozwiał moje marzenia.
– Ciąża jest zagrożona. Musi pani leżeć aż do rozwiązania – takie słowa zakrawały wręcz na kpinę!
Zmieniłam lekarza. Drugi powtórzył to samo, dodając:
– Jak nie zastosuje się pani do zaleceń, grozi pani poronienie.
Co było robić? Tych kilka miesięcy okazało się najtrudniejszymi w moim życiu. Leżałam, bezmyślnie wpatrując się w ścianę, bo nawet na czytanie przeszła mi ochota. Każdy kolejny dzień ciąży zaznaczałam w kalendarzu, co najmniej jak więzień, liczący czas do końca odsiadki.
Wreszcie nadszedł dziewiąty miesiąc. Lekarz pozwolił mi już chodzić, niebezpieczeństwo dla dziecka minęło. Zakupiłam wyprawkę, poszłam do fryzjera, zarezerwowałam stolik w restauracji na najbliższy weekend. W końcu należało mi się jakieś wyjście z mężem!
Nie zdążyliśmy… Urodziłam w połowie tygodnia
Od początku zakładaliśmy, że przy dziecku będziemy wszystko robić sami. Nie chcieliśmy korzystać z pomocy babć czy opiekunek. W końcu to jedno dziecko! A i oszczędności się przydadzą.
Zarabiał tylko Jacek, ja byłam na najniższym macierzyńskim. Jak to wszystko wyglądało w rzeczywistości? Chodziłam permanentnie przemęczona. Nie odróżniałam, jaki jest dzień tygodnia.
Moim strojem codziennym stał się rozwleczony dres. Wstawałam w nocy do malutkiej Kasi, a w ciągu dnia funkcjonowałam niemal jak robot. Wszystkie czynności o tej samej porze, z dokładnością co do minuty, by dziecko rosło w uporządkowanym świecie.
W końcu miałam dość. Wykorzystałam urlop macierzyński, chciałam wrócić do pracy. Jak się okazało, nie miałam do czego… Moja firma, małe wydawnictwo, została zlikwidowana. Dowiedziałam się tego jako ostatnia. Zabrałam się ostro za szukanie nowego zajęcia. Gdy umówiłam się na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną, byłam tak zdenerwowana, że rano zwymiotowałam w łazience.
Poszłam blada, słaba, ale zostałam przyjęta! Moja radość nie miała granic. Co z tego, skoro trwała krótko. Zostałam skierowana na badania, przed nową pracą.
– Gratuluję! Jest pani w ciąży! – lekarka zinterpretowała wyniki.
Cóż, myśleliśmy o drugim dziecku, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Miałam nadzieję odpocząć co najmniej pięć lat po Kasi… Nawet nie mogłam się położyć, choć bardzo chciałam. W końcu trzeba było zajmować się ruchliwą dwulatką. Ta ciąża była zupełnie inna. Codzienność mocno mnie męczyła.
Jednak najgorsze było przede mną. Moja mama zadeklarowała pomoc. Obiecała przyjechać do nas na kilka miesięcy po rozwiązaniu. Tydzień przed moim porodem złamała nogę. Co najmniej sześć tygodni w gipsie, nie mogła przyjechać.
Mama Jacka była już staruszką, mój mąż jest ostatnim dzieckiem w rodzinie. Tak więc na jej pomoc także nie mogliśmy liczyć.
Gdy wróciłam ze szpitala, okazało się, że jestem ze wszystkim sama. Z dwulatką, która potrzebuje mamy, oraz noworodkiem, który bez niej żyć nie może. Po tygodniu wspólnego, nowego życia miałam dość…
Kasia biegała głodna i boso, Lusia płakała wniebogłosy
Nadeszły smutne, jesienne dni, za oknem deszczowo, a w domu dwoje płaczących dzieci. I ja najczęściej siadałam pomiędzy nimi i płakałam. Pewnego dnia, gdy mąż wrócił z pracy, w zlewie czekała sterta brudnych naczyń, Kasia ganiała głodna i boso, a malutka Lusia płakała wniebogłosy. Ja nie miałam siły wstać z łóżka.
Mąż nic nie powiedział, tylko ogarnął tyle, ile się dało. Nakarmił dziewczynki, mnie przygotował kolację.
– Wezmę trzy tygodnie urlopu – powiedział; planowaliśmy go dopiero na Boże Narodzenie, aby wyjechać w góry. – Pomogę ci. A jutro zadzwonię do psycholożki, która pomogła żonie Pawła, tego mojego kolegi z pracy – rzucił i poszedł pod prysznic.
Jacek podejrzewał u mnie depresję poporodową, i miał rację. Przez pół roku przechodziłam terapię, wolno wracając do równowagi. Nadszarpnęliśmy nasze oszczędności, by zatrudnić opiekunkę, która przez pięć godzin dziennie pomagała mi przy dzieciach. Gdy Lusia skończyła rok, stanęłam na nogi. Znowu zaczęłam się uśmiechać, planować.
Zajmowanie się dziećmi na nowo sprawiało mi radość. A gdy młodsza córeczka skończyła trzy lata, a starsza pięć, odżyłam zupełnie. To wtedy powstał plan małej kawiarni. Krok po kroku przekonywałam do niej męża. Wzięliśmy kredyt, znalazłam lokal i wyposażenie. Gdy miejsce zaczęło funkcjonować, czułam się naprawdę spełnioną kobietą.
Zbliżało się Boże Narodzenie. W kawiarni pachniało cynamonem, wanilią, upieczone pierniki schodziły błyskawicznie. Obie dziewczynki były w przedszkolu, odbierałam je dopiero po południu. Cały dzień mieliśmy klientów. Zziębniętych ludzi, ganiających za ostatnimi prezentami i zakupami świątecznymi. Dobrze, że obie współpracownice były na posterunku. Mogłam w spokoju zaszyć się w swoim kąciku.
Wyciągnęłam listę z rzeczami do załatwienia. Na popołudnie zostało mi jeszcze tylko złożenie zamówienia u dostawcy. Po chwili namysłu dopisałam kolejny punkt: lekarz. Wiedziałam, do jakiego specjalisty się udać. Znam swój organizm.
I choćbym wmawiała otoczeniu zatrucie śledziami, to samej siebie nie oszukam.
Kiedy to się mogło stać? Chyba w ten jedyny wieczór, kiedy dziewczynki zabrała moja przyjaciółka, a ja poszłam na służbową kolację z mężem. To był taki uroczy wieczór, bawiliśmy się doskonale… Zapomniałam o tabletkach.
Trzy godziny później byłam już po wizycie. Wróciłam do kawiarenki, usiadłam przy stoliku.
– Szefowo, kawy? Wygląda pani na zmęczoną – zagaiła Jola.
– Poproszę tylko cappuccino. Nie mogę pić teraz mocnej kawy! Mogłaby zaszkodzić maleństwu!
Zamknęłyśmy lokal pół godziny wcześniej. Chciałam mieć czas na kupienie jeszcze jednego prezentu dla męża. Niedaleko nas jest sklepik z artykułami dziecięcymi. Znalazłam tam śliczne, maleńkie buciki. Poprosiłam o zapakowanie. Gdy wychodziłam ze sklepu, uśmiech nie schodził mi z twarzy. Może to bliskość świąt sprawiła?
Zapomniałam o trudach obu ciąż, o zmęczeniu, braku snu, depresji… Teraz czułam się, jakbym nosiła w sobie najwspanialszy prezent. Dla całej naszej rodzinki.
Renata, 37 lat
Czytaj także:
- „Wnuczka miała umrzeć zaraz po porodzie. Córka nie usunęła ciąży, a Marysia przyszła na świat cała i zdrowa"
- „Moja żona zmarła przy porodzie. Nie mogłem nawet spojrzeć na nasze dziecko, podpisałem papiery adopcyjne i uciekłem”
- „Moja córka straciła pamięć. Nie wiedziała, że jestem jej mamą, kazała mi się wynosić”