Reklama

Krótko po czternastej wracałem z pracy. Żeby sobie skrócić drogę, od przystanku autobusowego szedłem wzdłuż niskiego, czteropiętrowego bloku, zamiast, jak zwykle, chodnikiem przy ulicy. Szedłem powolutku, podziwiając jesienne mini- ogródki, przyklejone do ściany budynku i oddzielone od trotuaru niskim płotkiem. Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby nagle podnieść wzrok nieco wyżej. Przypadek? Przeznaczenie?

Reklama

Odruchowo spojrzałem w okolice drugiego piętra i… zamarłem

Zamknąłem oczy, ale gdy je otworzyłem nic się nie zmieniło. Poczułem, jak włosy stają mi na głowie. Na drugim piętrze, na wysokości prawie dziesięciu metrów nad ziemią, na wąskim parapecie zobaczyłem dziecko.

Małego szkraba, który jeszcze chyba nie umiał chodzić, za to raczkować – jak najbardziej. Miejsce sobie wybrał nieszczególne, to fakt, ale chyba nie zdawał sobie w ogóle sprawy z niebezpieczeństwa. Wydostał się przez niedomknięte okno i zasuwał po wąziutkiej półce parapetu jakby nigdy nic! szybko rozejrzałem się wokół, szukając pomocy. Nikogo. Godzina czternasta z groszami to nie jest pora na tłumy przewalające się przez osiedlowe dróżki.

„Może to i lepiej? – pomyślałem. – Jeszcze się dzieciak wystraszy i… spadnie”.

Co robić? Zacząć krzyczeć? Dzwonić po pomoc? Tak! Komórka w dłoń, 112 wybrane jednym palcem, a w chwilę później głos w słuchawce.

– Proszę słuchać uważnie… – wyszeptałem. – Stoję na osiedlu pod blokiem, na parapecie drugiego piętra łazi dzieciak…
– To żart? – zdziwił się operator.
– Powtarzam jeszcze raz: dziecko na parapecie. Przyślijcie kogoś, najlepiej straż pożarną… Ja tu stoję na dole i… i nie wiem, co robić…
– Potwierdzam przyjęcie zgłoszenia. Straż będzie za pięć do siedmiu minut – głos w słuchawce spoważniał.
– Tylko niech nie jadą na sygnale – rzuciłem szybko. – Bo dzieciak się wystraszy.
– Zrozumiałem. Proszę zostać na linii przez chwilę…
– Po co? – Zdziwiłem się.
– Proszę zostać na linii – głos tym razem był bardzo kategoryczny.

Poczekałem posłusznie i minutę później usłyszałem innego operatora.

– Jest pan tam?
– Jestem.
– Niech pan mnie uważnie posłucha. Czy jest pan w kurtce?
– Co? – Myślałem, że facet żartuje.
– Czy ma pan na sobie kurtkę, bluzę, płaszcz… Cokolwiek w tym rodzaju?
– Mam ortalionową kurtkę przeciwdeszczową. Dzisiaj rano padało…
– Może pan podejść pod samą ścianę budynku? Da pan radę?
– Tak, chyba tak…
– Tam są ogródki pod tym blokiem?
– Tak.
– Dobra. Proszę słuchać. Zaraz się rozłączymy, a pan…

W napięciu wysłuchałem szczegółowych instrukcji, potwierdziłem, że zrozumiałem i rozłączyłem się. Były mi teraz potrzebne obie ręce… I mnóstwo szczęścia.

Berbeć dotarł w tym czasie do ściany i zaczynał powoli podnosić się na nóżki

Nie miałem czasu, musiałem działać. Przelazłem bez problemu przez ogrodzenie i jak najciszej podkradłem się tuż pod samą ścianę. Zdjąłem wiatrówkę z podpinką i wsadziłem obie ręce jak najgłębiej w rękawy, rozpościerając przed sobą kapotę wewnętrzną stroną do góry. nie mogę powiedzieć, że byłem gotowy. Ale powiedzmy, że byłem przygotowany na wszystko. Prawie na wszystko…

– A co ty tu robisz w moim ogródku, zbóju jeden?! – rozległ się wrzask.

Dwa metry ode mnie na balkonie stała babinka w podomce i z wałkami na głowie i świdrowała mnie wzrokiem.

– Cicho… – syknąłem ostrzegawczo.
– No nie! Uciszać mnie będzie, zboczeniec jeden! Podglądać ludzi ci się zachciewa? Tak po widoku?!

Wbiłem w nią zdumione oczy.

– Podglądać? – żachnąłem się. – Że niby kogo? Panią?
– A coś nie tak ze mną? – zaperzyła się.

Nie chciałem kontynuować, bo każda odpowiedź w tej sytuacji byłaby zła.

Zamilkłem i wymownym ruchem głowy wskazałem ku górze

Kobiecina spojrzała i aż się zachłysnęła.

– Ło, matko! To córka Kaczmarków. Jak ona tam wlazła?
– Wyszła przez okno…
– Nie zamknęli, durnie, okna w pokoju u dzieciaka…
– Kobieto, lećże do nich i powiedz, co się dzieje.

Dwie minuty później za moimi plecami zatrzeszczały łamane krzaki i podjechał wóz strażacki. Bez sygnału, ale błyskający światłami. Jednocześnie trzasnęło okno na górze. Malec spróbował zawrócić, wystraszony hukiem, ale zaintrygowany kolorowymi światełkami zachwiał się i runął w dół.

– O, cholera! – usłyszałem i o dziwo, podziałało to na mnie mobilizująco.

Uniosłem obie ręce lekko do góry, przykucnąłem lekko, skorygowałem pozycję i… Dzieciak wylądował prosto w mojej kurtce. Impet był tak silny, że rymnąłem jak długi na plecy, a malec się rozpłakał. Kość w mojej lewej ręce chrupnęła głośno i bardzo nieprzyjemnie.

Strażacy założyli mi prowizoryczny opatrunek i czekałem na przyjazd karetki. Ręka była złamana co najmniej w dwóch miejscach, z bólu zaczynało mi się ćmić w oczach.

Zapłakana matka tuliła w ramionach wrzeszczącego malucha, wąsaty strażak opierniczał ją równo, kobiecina z parteru wpatrywała się we mnie jak w obrazek, a wokół nas zbierał się tłum gapiów. Pokazywali mnie sobie palcami, ktoś robił zdjęcia komórką, ktoś inny głośno się modlił. A potem zemdlałem. Chyba z emocji…

Artur, lat 35

Czytaj także:

Reklama
  • „Moja 17-letnia córka wpadła. Musieliśmy zająć się wnuczką, bo młoda mama wolała imprezy i alkohol"
  • „Urodziłam dziecko z gwałtu, bo rodzice nie zgodzili się na aborcję. Gdy patrzę na twarz Adrianka, widzę mojego oprawcę"
  • „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”
Reklama
Reklama
Reklama