Reklama

Człowiek czuje, że jest niechcianym dzieckiem, znacznie wcześniej, niż nauczy się, co te słowa właściwie znaczą. I kładzie się to cieniem na każdym jego dniu, na każdym z trudem stawianym kroku. Jako dzieciak nie zwracałem uwagi na to, jak traktują mnie bliscy. Wprawdzie na uroczystościach rodzinnych w kółko opowiadali o tym, jaki mój straszy brat jest zdolny i mądry, ale niespecjalnie mnie to obchodziło; byłem z natury nieśmiały i nawet wolałem, żeby to Michał był w centrum zainteresowania grubych ciotek i wąsatych wujków. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że jestem traktowany inaczej, kiedy miałem osiem lat.

Reklama

Tamtego wieczora ojciec przyjechał z pracy później niż zwykle. Był zły, bo zatrzymała go milicja i wlepiła mu mandat za brak świateł.

– Muszę wreszcie to naprawić – warknął i nie zdejmując palta, zawołał do mojego brata: – Michał, chodź mi pomóc!

– Ja też chcę – zaoferowałem się.

Ojciec tylko machnął ręką.

– Jesteś za mały – usłyszałem.

Mały czy nie, mogłem się przydać, na przykład potrzymać latarkę albo coś. Ale mnie nie zabrali. Kiedy po godzinie wrócili, obaj zadowoleni, że udało im się wymienić żarówkę i przeczyścić styki, właśnie wtedy, po raz pierwszy, poczułem się gorszy i odepchnięty.

Mój o cztery lata starszy brat zawsze był tym lepszym

Większy, silniejszy, mądrzejszy. Lepiej się uczył, lepiej grał w piłkę i lepiej się dogadywał z rodzicami. Sumienny i pilny jak mama – magister farmacji. Duma taty – inżyniera mechanika. Michał od dziecka interesował się elektroniką, oczywiście poszedł na politechnikę. A ja? Nie znosiłem matematyki, chemii ani fizyki. Jedynym przedmiotem, który sprawiał mi radość, był język polski, co nikomu w mojej rodzinie nie imponowało.

W dodatku w liceum zaplątałem się w polityczne układy i działalność opozycyjną. Efekt: konieczność zmiany szkoły w połowie trzeciej klasy, co przysporzyło staruszkom dodatkowych trosk i rozczarowań moją osobą. W nowej szkole potworzyły się już stałe paczki znajomych, więc boleśnie odczułem status „bycia nowym”. Wylądowałem w środowisku zupełnie nieznanym, obcym, wręcz wrogim. W dodatku z kuratorem w postaci jednego z nauczycieli na karku.

Uciekłem w poezję. Pisałem smutne wiersze o samotności i śmierci, co średnio pasowało do typowego siedemnastolatka, ale ja nie byłem typowy. Moja nauczycielka od polskiego też to zauważyła i zaczęła mnie namawiać na udział w konkursach poetyckich i literackich. Kilka wygrałem, a jury każdego z nich nie mogło się nadziwić, że tych wierszy nie napisał stary, samotny człowiek. Byli tacy mądrzy, a nie wiedzieli, że samotność nie ma wieku?

To nie tak, że rodzice mnie zaniedbywali. Karmili, kupowali ciuchy, dawali kasę, wysyłali na wakacje. Niczego mi nie brakowało, poza poczuciem bycia chcianym i kochanym. Opiekowali się mną z obowiązku, nie z potrzeby serca. Pewnie dlatego nie czuli dumy z moich osiągnięć. Moje małe sukcesy literackie kwitowali wzruszeniem ramion. Ojciec pytał, jak mi się to przyda w szkole, matka – ile na tym zarobię, a brat nieustannie drwił, że na polibudę się z czymś takim nie dostanę. Tyle że ja wcale się tam nie wybierałem; postanowiłem startować na filologię polską.

I znów w rodzinie zapanowała konsternacja. Same umysły ścisłe, a tu jeden niewydarzony humanista. Co z takim zrobić? Tym bardziej że się uparłem i nie chciałem nawet słyszeć o zostaniu inżynierem, jak mój ojciec i starszy brat.

– Nie wiem, czy mi się uda załatwić, żeby go przyjęli – wzdychał ojciec, który w międzyczasie dochrapał się stanowiska dziekana na politechnice.

– U mnie na wydziale coś bym wskórał, ale tam…

– A Michałowi też załatwiłeś, żeby go przyjęli? – zapytałem niewinnie.

Spojrzał na mnie spode łba.

– Nie musiałem. Michał to zdolny chłopak.

Aha, czyli ja byłem ten „niezdolny”. Czemu mnie to zabolało? Powinienem przywyknąć.

Egzaminy wstępne zdałem wyśmienicie. A tydzień po ogłoszeniu wyników usłyszałem od ojca, że jednak udało mu się załatwić, by mnie jakoś przyjęli. Jakoś…? Z czwartą lokatą na ponad osiemset osób, które startowały na filologię?

Na pierwszym roku zakochałem się w Ani, koleżance z grupy. Bez wzajemności. Adorowałem ją więc po cichu i z daleka, aż wreszcie po trzech latach studiowania, czyli na początku czwartego roku, ona pierwsza zaprosiła mnie na randkę. Przedtem zdążyła już poumawiać się ze wszystkimi facetami na naszym roku. Nie było ich zbyt wielu, ale i tak ja załapałem się jako ostatni.

Okazało się jednak – ku naszemu obopólnemu zdumieniu – że doskonale nam wychodzi wspólne spędzanie wolnego czasu i wspólna nauka. Mieliśmy podobne zainteresowania i podobne marzenia. Oraz zupełnie różną sytuację w domu.

Ojciec Ani zmarł parę lat wcześniej, mieszkała sama z mamą, elegancką kobietą, która doskonale czuła się w roli bizneswoman i prowadziła dużą firmę w branży edukacyjnej. Zajmowała się szkoleniami różnego typu, organizując czasami kursy dla dwustu osób naraz. Jakimś cudem przypadłem jej do gustu i była zachwycona, że wreszcie w ich domu pojawił się mężczyzna. Nie dodawała przy tym niczego w stylu „choćby taki jak ty”, co mocno podnosiło mnie na duchu.

Po obronie pracy magisterskiej ośmieliłem się poprosić Anię o rękę. Moja dziewczyna nie spodobała się ani ojcu, ani matce. Ukrywałem ją przed nimi, bo spodziewałem się problemów, ale i tak mnie zaskoczyli. Za ładna, usłyszałem. Szok! Jakby uroda, wdzięk i klasa mogły być wadą. Michał też się krzywił i wyzłośliwiał. Chyba z zazdrości, że takiemu „nieudacznikowi” trafiła się taka panna. A rodzice, choć nie akceptowali mojego wyboru, uznali za swój obowiązek, by przestrzec Anię przed małżeństwem z ich niewydarzonym młodszym synem.

– Bo widzisz, moja droga – przekonywał ojciec – w tym związku to ty będziesz musiała nosić spodnie. Bo Marcin to tak nie za bardzo…

Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć, ale Ania skwitowała krótko:

– Wolę spódniczki.

– Ale wiesz – ciągnął niezrażony – że on pisze wiersze?

– Oczywiście. – Potwierdziła skinieniem głowy. – I jest w tym bardzo dobry.

– Dobry? – zdziwiła się moja matka. – No to naprawdę coś nowego, że jest w czymś dobry.

Nie cierpiałem, kiedy rozmawiali o mnie tak, jakby mnie obok wcale nie było. Mieli taką manierę, powinienem się więc przyzwyczaić, ale wciąż mnie to raniło.

– Nie tylko w pisaniu wierszy jest dobry – podsumowała Ania.

Jej pewność siebie i fakt, że śmiała z nimi dyskutować, zirytowały moją matkę. Z trzaskiem odsuwanego krzesła wstała od stołu.

– Widzę, że już postanowiliście i nasze zdanie się nie liczy – powiedziała oschle. – Ale pamiętaj, drogie dziecko, że cię przestrzegaliśmy.

– Nigdy nie zapomnę – odparła Ania w podobnym tonie.

Nie poprawiło to jej notowań. I po swojemu nas ukarali

Na ślubie cywilnym wszystko było jeszcze w porządku, chociaż cały cały chodziłem z nerwów. Ania mnie uspokajała, trzymała za rękę, uśmiechem kwitując komentarze z tłumu, że piękna z nas para. Oprócz moich rodziców i brata, a także mojej teściowej, na ślubie pojawiło się mnóstwo osób z naszego roku – byliśmy pierwszym małżeństwem w naszej paczce. No i oczywiście sporo osób z bliższej i dalszej rodziny, ale głównie ze strony mojej żony. Ja zaprosiłem tylko chrzestnych, bo tak wypadało. Reszta mieszkała w odległych krańcach Polski, a nie było nas stać na fundowanie im noclegów w hotelach.

Już nie wspominając o tym, że moje relacje z dalszą rodziną też nie należały do udanych. Wszyscy dali się skazić opinią moich rodziców, że jestem nic niewart. Oni od lat traktowali mnie jak kukułcze jajo, więc po co miałem ich zapraszać?

Na ślubie kościelnym było już dużo gorzej. Moja matka głośno zawodziła, jakby to był pogrzeb; ojciec wyglądał, jakby miał zaraz dostać wylewu; a brat siedział z ponurą miną. Chrzestni też wyglądali jakoś niewyraźne. Dlaczego – dowiedziałem się godzinę później.

Na weselu z całej mojej rodziny stawił się tylko Michał, i to w dodatku mocno spóźniony. Coś tam mętnie tłumaczył, że ojciec się źle poczuł, matka nie chciała go zostawić samego, a chrzestni uznali, że skoro rodzice nie idą na wesele, to oni będą się tam głupio czuli sami, więc pojawił tylko Michał. Stracił gdzieś cały swój rezon. Wyraźnie wstydził się za naszych rodziców i chyba wreszcie zrozumiał, jak to jest być mną.

Następnego dnia, na sporym kacu, który potęgował moją determinację, zjawiłem się w domu mniej więcej w porze obiadu. Liczyłem, że zastanę rodzinkę i uzyskam jakieś wyjaśnienia, ale mieszkanie było puste. Czyli tak to zamierzali rozegrać. W porządku. Niewiele myśląc, spakowałem swoje rzeczy w dwie torby i plecak i wyszedłem. Klucze zostawiłem u sąsiadki.

Mama Ani na mój widok współczująco pokiwała głową i powiedziała, że miejsca jest dość i możemy póki co zamieszkać we trójkę. Postawiła tylko jeden warunek; mieliśmy się zająć domem, bo ona nie miała kiedy. Chętnie przystaliśmy na jej propozycję. Ja lubiłem różne prace prace domowe, za które zwykle nie pozwalano mi się brać, bo przecież miałem dwie lewe ręce. Ania z kolei kochała gotować. No i oboje pracowaliśmy jako nauczyciele, więc mieliśmy – przynajmniej teoretycznie – więcej czasu.

Z rodziną pozostawałem w stanie zimnej wojny, o której wywołanie rzecz jasna obwiniano mnie. Z tego, co donosił mój brat – od ślubu nasze układy zdecydowanie się poprawiły – moi rodzice mieli pretensje, że wyprowadziłem się bez jednego słowa. Afront, jakiego oni się dopuścili, ignorując wesele, jakoś im umykał. Sytuacja poprawiła się nieco, kiedy urodził się nam synek. Krzyś z miejsca stał się ulubieńcem dziadka, który z wiekiem złagodniał, choć mama nadal zachowywała pewien dystans, jakby nas testowała. Niestety, gdy kilka lat później ojciec zmarł, powalony wylewem, matka wróciła do swojej krytycznej postawy.

Lata mijały, ale płynący czas nie leczył ran. Z matką widywałem się od święta, i tylko wtedy, kiedy raczyła mnie zaprosić. Gdy zjawiłem się bez zapowiedzi, albo udawała, że jej nie ma w domu, albo otwierała drzwi i pytała niby żartobliwie: „a ciebie co tu przywlokło?”. A gdy już mnie zaprosiła, zawsze zaznaczała, że mam być sam albo tylko z Krzysiem. Kiedy Krzyś był w gimnazjum, przestaliśmy z Anią pracować jako nauczyciele, zatrudniła nas teściowa. Potrzebowała pomocy i zaufanych osób, bo jej firma rozwijała się prężnie. Zabraliśmy się z zapałem do nowych zadań, z czasem wprowadzając też własne pomysły, takie jak nauka języka polskiego dla obcokrajowców i platforma do nauki przez internet, czyli tak modny obecnie e-learning.

Kiedy Krzysiek poszedł na studia, moja teściowa oznajmiła, że wycofuje się z firmy, zostawia ją nam, a sama zamierza od teraz podróżować po świecie. Kobieta, z którą nie łączyły mnie więzi krwi, ceniła mnie bardziej niż rodzona matka.

Moje relacje z rodzicielką były chłodne i rzadkie, ale były. Gdzieś w głębi serca wciąż miałem nadzieję, że zdarzy się jakiś cud i w końcu matka przestanie traktować mnie jak niechcianego pasierba. I pojawiła się na to szansa...

Gdy Krzysztof był na trzecim roku, matka tak pechowo upadła, że złamała biodro i konieczne było wstawienie endoprotezy. Brat nie owijał w bawełnę, kiedy się u nas zjawił.

– Bycie jej ulubieńcem ma też spore minusy. To mnie zawraca gitarę, gdy czegoś chce, a ostatnio coraz częściej, potrafi dzwonić po parę razy dziennie. A teraz jeszcze to biodro... – Westchnął ciężko. – Jest niepełnosprawna i potrzebuje pomocy, ale od ciebie jej nie przyjmie, a do mnie nie chce się wprowadzić, bo upiera się przy tej swojej niezależności. Dlatego obmyśliłem plan, że Krzysiek z nią zamieszka. W końcu kawał z niego chłopa, jedną ręką ją podniesie, no i studiuje fizjoterapię. Co ma wam siedzieć na głowie. Niech się wprowadzi do babki, będzie miał bliżej na uczelnię, no i zajmie się staruszką, zakupy zrobi, coś ugotuje, posprząta. Co ty na to?

– Mniejsza o mnie – odparłem.

– Ważniejsze, co na to Krzyś i matka.

– Matkę biorę na siebie – zapewnił.

– A ty przekonaj młodego.

W tym momencie młody wszedł do salonu, z trudem mieszcząc się w futrynie razem ze swoją brodą i muskułami. Gdy wprowadziliśmy go w plan Michała, mruknął po chwili namysłu:

– Średnio mi się to podoba, ale jak mus, to mus.

– No to super! – mój brat odetchnął z widoczną ulgą.

Ale nie było super. Matka obiecała Michałowi, że przemyśli jego propozycję, jednak gdy ją odwiedziliśmy z Krzyśkiem w szpitalu, patrzyła na nas tak, jakbyśmy zamierzali ją zabić.

– Wybij sobie z głowy – wycedziła ze złością.

– Co mam sobie wybić z głowy? – nie zrozumiałem.

– Przejęcie mojego mieszkanie. Proszę, jaki się nagle troskliwy synek znalazł, z miłym wnuczkiem na dokładkę. Ale dziękuję wam bardzo za taką pomoc i opiekę. Gdzie mnie oddacie? Do domu starców? A może na cmentarz jak najszybciej wyślecie?

Słuchałem zszokowany. Słyszałem, że na starość ludzie dziwaczeją, miewają paranoje i manie prześladowcze, wszędzie widzą spiski. Mimo wszystko… posądzenie mnie i Krzyśka o to, że chcemy ją skrzywdzić, by przejąć jej mieszkanie, było czystym szaleństwem. Choć wiedziałem, że właśnie taka wersja pójdzie w świat, nawet jeżeli pomysł był Michała.

Krzysztof obrócił się na pięcie i wyszedł z sali bez słowa. Matka, śmiertelnie obrażona, patrzyła w okno. Nie chciała rozmawiać. Ja już też nie.

Tamtego dnia odpuściłem sobie. Przestałem się łudzić, że kiedyś zyskam akceptację matki. Nie chce mnie, jej strata. Nie potrzebowałem jej do szczęścia. Od dawna nie byłem już niechciany. Miałem żonę, która mnie kochała, i syna, który mnie podziwiał.

Po żenującym spotkaniu w szpitalu, długo siedzieliśmy w aucie, milcząc.

– Sorry, synek – mruknąłem wreszcie. – Wiesz, babcia jest…

– Tata, spoko. Nic się nie stało, spłynęło to po mnie. Choć ty… – spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. – Ty to jednak jesteś gość. Mając taką rodzinę, wyrosłeś na całkiem fajnego faceta. Twardziel z ciebie. – Cmoknął mnie z uznaniem.

Marcin, 50 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Rodzice podrzucają dzieci do sali zabaw, a potem nie odbierają telefonów. Maluchy płaczą, są głodne i zmęczone”
  • „Pierwszy mąż bił mnie w brzuch, kiedy byłam w ciąży. Drugi znęcał się i nade mną i nad dziećmi”
  • „Moja córka jest zagrożona z fizyki. Znalazła sobie korepetytora na… portalu randkowym”
Reklama
Reklama
Reklama