Reklama

Weź jeszcze szalik, dziś jest zimno – zawołałam do Krzysia, gdy wychodził do szkoły. Patrzyłam z czułością, jak staje na palcach i wyciąga wysoko ręce, żeby dosięgnąć do górnej półki. Podeszłam, podałam mu szalik, przytuliłam i pocałowałam w czoło. Wybiegł z domu w doskonałym nastroju, machając mi na do widzenia.

Reklama

To była jedna z tych chwil, kiedy zapominałam, że nie jestem jego mamą. Choć początki były trudne, teraz funkcjonowaliśmy w pełnej harmonii – jak matka i syn. Kto by pomyślał jeszcze dziesięć lat temu, że z beztroskiej i dość niefrasobliwej nastolatki stanę się odpowiedzialną kobietą radzącą sobie z opieką nad dzieckiem i całą masą innych obowiązków.

Krzyś wie, że nie jestem jego mamą. Nieraz pokazywałam mu zdjęcia naszych rodziców i opowiadałam mu o nich. Jednak kiedy w wieku pięciu lat zapytał, czy mógłby mówić do mnie: „mamo”, nie miałam serca odmówić. A odkąd zaczął mnie tak nazywać, naprawdę się tak poczułam. Taki scenariusz napisało dla nas życie – nie chciałam i nie mogłam dopuścić, by Krzyś ucierpiał w związku z tą stratą. W końcu był moim jedynym bratem.

Wiedziałam, że go nikomu nie oddam

Osiem lat temu, gdy rodzice poinformowali mnie, że mama spodziewa się dziecka, osłupiałam. Miałam siedemnaście lat. Byłam jedynaczką. W podstawówce wciąż próbowałam ich namówić, żeby postarali się o rodzeństwo dla mnie, ale ciągle mówili „nie”, więc wreszcie odpuściłam. Gdy byłam w liceum, przez myśl mi nawet nie przeszło, że nasza rodzina mogłaby się powiększyć. Odpowiadało mi to, że byłam oczkiem w głowie mamy i taty i nie musiałam, jak niektóre moje koleżanki, zajmować się młodszym rodzeństwem. Tymczasem niedługo przed maturą rodzice zgotowali mi taką niespodziankę. Nie byłam zachwycona, delikatnie mówiąc!

Mały brzdąc to już nie to samo, co dwa, a nawet pięć lat młodsza siostra czy brat. To już inne pokolenie. Wiedziałam, że jeśli gdziekolwiek wyjdę z takim maluchem, wszyscy będą uważać mnie za jego mamę. Wpadki częściej zdarzają się nastolatkom niż małżeństwom z długim stażem.

Byłam trochę zła na rodziców. Wiedziałam, że takie małe dziecko to duży wydatek, a ja chciałam wyjechać na studia do Warszawy. Wcześniej zapewniali mnie, że mają odłożone oszczędności na taką ewentualność. Teraz mogłam pożegnać się z moimi marzeniami. Nie zastanawiałam się nawet nad tym, co czuła moja mama, która już na ostatniej prostej przed usamodzielnieniem się jedynego dziecka miała ponownie wrócić do pieluch, ząbkowania i przedszkola. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że ona także bardzo przeżywa tę sytuację. Musiała ją jakoś przetrawić i na nowo ułożyć w głowie swój świat.

Kiedy dowiedzieliśmy się, że urodzi chłopca, dotarło do mnie, że to wszystko się dzieje naprawdę i moje nastawienie się zmieniło. Mama także zaczynała cieszyć się perspektywą pojawienia się maluszka w domu, z radością kompletowała wyprawkę i szukała wózka.

– Chciałabyś wybrać dla niego imię? – zaproponowała mama.

Nie podejrzewałam, że mi na to pozwoli. Od lat bardzo podobało mi się imię Krzyś, więc decyzja zapadła szybko. Rodzice od razu się zgodzili. Gdy braciszek pojawił się na świecie, wszyscy zwariowaliśmy na jego punkcie. Był taki maleńki. Przychodziłam codziennie do szpitala, żeby na niego popatrzeć. A później, gdy był już z nami w domu, chciałam ciągle przy nim pomagać: przewijać go, karmić butelką i wozić na spacery. Wtedy już nie obchodziło mnie, czy ludzie uznają go za moje dziecko – może nawet by mi to pochlebiało?

– To dlatego dzieci należy mieć, gdy się jest młodym! – śmiała się mama, która po nieprzespanej nocy padała na nos.

Chętnie przejmowałam opiekę nad Krzysiem, ale sama miałam dużo nauki, bo matura za pasem, więc nie mogłam poświęcać mu zbyt wiele czasu. Całe szczęście egzamin dojrzałości poszedł mi dobrze. Byłam taka dumna i szczęśliwa. W dniu rozdania świadectw czekałam na całą rodzinę przed szkołą. Umówiliśmy się, że pojedziemy do restauracji uczcić mój sukces. Tata obiecał, że postawi mi szampana. Nie mogłam się doczekać.

Długo nie przyjeżdżali. Początkowo rozmawiałam ze znajomymi – wszyscy się śmialiśmy, żegnaliśmy i opowiadaliśmy o swoich marzeniach. To była taka piękna i beztroska chwila! Nie miałam pojęcia, że jeszcze tego dnia runie mój świat i będę musiała pożegnać się z planami na przyszłość. Dzwoniłam do rodziców, by zapytać, kiedy przyjadą, ale nie odbierali. W pewnym momencie na ekranie mojej komórki wyświetlił się numer mamy. Jak dobrze – pomyślałam, ale radość trwała krótko. Dzwonił jakiś mężczyzna. Poprosił, żebym się zgłosiła w komisariacie, bo moi rodzice mieli wypadek. Biegłam jak w amoku, nie myśląc. Przecież nie mogli zginąć, wydawali mi się nieśmiertelni.

Kiedy tylko zobaczyłam minę policjanta, zrobiło mi się słabo. Powiedział, że pijany kierowca wyprzedzał na trzeciego. Oboje zginęli na miejscu. Przeżył tylko Krzyś, który siedział z tyłu przypięty w foteliku i to go ocaliło. Teraz był w szpitalu na badaniach. Nie pamiętam, jak tam dotarłam. Wiem, że chciałam dojechać tam jak najszybciej, żeby Krzyś nie był sam w obcym miejscu. Nawet nie płakałam, bo nie docierało do mnie to, co się stało. Mimo że właśnie otrzymałam świadectwo dojrzałości, wcale nie czułam się dorosła. A już na pewno nie na tyle, żeby przejąć opiekę nad dwuletnim dzieckiem! Nie miałam pojęcia, co robić. Krzyś leżał w łóżeczku posiniaczony i zaczął na mój widok histerycznie płakać.

– Mogę go przytulić? – zapytałam pielęgniarkę, a ona powiedziała, że powinnam.

Wzięłam małego na ręce i zaczęłam płakać razem z nim. Czułam się bezsilna i nieszczęśliwa. Następnego dnia przyjechała siostra taty. Była moją jedyną krewną, bo na chorą i nieświadomą tego, co się działo babcię nie mogłam liczyć. Pomogła mi przy załatwianiu formalności pogrzebowych, bo ja nie byłam w stanie się tym zająć. Wybieranie trumny czy nagrobka dla własnych rodziców było ponad moje siły.

– Jeśli chcesz, wezmę Krzysia do siebie – zaproponowała.

Wiedziałam, że nie będzie jej łatwo, bo sama ma dwoje dzieci i małe mieszkanie, a oboje z wujkiem pracowali jako nauczyciele i nie zarabiali kokosów. Poza tym nie wyobrażałam sobie, że mogłabym oddać brata i pozwolić mu mieszkać na drugim końcu Polski. Stracił już rodziców! Nie chciałam mu fundować jeszcze większej traumy. Postanowiłam, że sama się nim zajmę, choć na myśl o tym, że mam teraz stać się za niego w pełni odpowiedzialna, czułam przerażenie. Nigdy nie płaciłam rachunków za mieszkanie ani nie gotowałam obiadów. Ledwie zrobiłam prawo jazdy – jeszcze nigdy nie byłam sama samochodem nawet w pobliskim supermarkecie.

„Jak ja to wszystko udźwignę bez niczyjej pomocy?!” – płakałam wieczorem w poduszkę.

Mój braciszek mógł umrzeć!

Miałam tylko maturę, jaką pracę znajdę z takim wykształceniem?! Po kilku tygodniach rozpaczania doszłam do punktu, w którym musiałam podjąć decyzję. Nie mogłam wciąż chodzić zapłakana i się rozklejać. Musiałam wziąć się w garść. Dla Krzysia. Całe szczęście udało mi się dostać dla niego miejsce w państwowym żłobku. Znalazłam pracę w dużym sklepie odzieżowym niedaleko domu. Nie było to moje wymarzone zajęcie, ale nie miałam wyboru, musiałam zacząć zarabiać.

Potrzebowałam pieniędzy na żłobek, ubrania, rachunki i jedzenie. Na nic więcej mi nie zostawało. Nie mogłam sobie już pozwolić na wieczorne wyjścia czy kino. Zresztą przyjaciele szybko się ulotnili. Większość poszła na studia, część wyjechała za granicę. A ci, którzy zostali, mieli ciekawsze zajęcia niż spotykanie się z kimś, kto ma tylko problemy i zaczyna płakać po kilku minutach rozmowy.

Całe szczęście poznałam kilka przyjaznych dusz: moja współpracowniczka ze sklepu i kilkoro rodziców dzieci ze żłobka w wielu sytuacjach byli bezcennym wsparciem. Kilka razy zdarzało mi się podrzucić im Krzysia na popołudnie, kiedy musiałam coś załatwić. Mogłam też liczyć na rady i słowa otuchy, które były dla mnie na wagę złota. Z czasem jednak coraz lepiej radziłam sobie sama. Krzyś był kochanym dzieckiem, a to bardzo ułatwiało sprawę. Nie sprawiał kłopotów. Szybko nauczył się mówić, uwielbiał, gdy czytałam mu książeczki i bawiłam się z nim. Dojrzałam przy nim, choć często miałam poczucie, że spadło na mnie za dużo i miałam żal do losu.

Pewnego wieczoru Krzyś zachowywał się inaczej niż zwykle. Był bardzo marudny i jakiś nieswój. Czułam, że coś jest nie tak. Zaczęłam mu się przyglądać i dopytywać, co się dzieje. Pokazywał na brzuszek i mówił „au”. Niedługo zaczął gorączkować i coraz głośniej płakać. Nie było na co czekać. Założyłam mu kombinezon i pojechałam na ostry dyżur. Okazało się, że zrobiłam to w ostatniej chwili, bo u Krzysia zdiagnozowano zapalenie wyrostka robaczkowego!

Daje mi to, co jest najważniejsze

Byłam przerażona. Wzięto go natychmiast na salę operacyjną, a ja siedziałam na korytarzu i modliłam się do Boga, żeby mi go nie zabrał. W tamtej chwili zdałam sobie sprawę, jak wiele znaczy dla mnie braciszek i że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Był całym moim światem!

Czas dłużył się niemiłosiernie. Kiedy w końcu lekarz wyszedł, podbiegłam do niego natychmiast, zapytać o operację. Udała się! Przez kilka kolejnych dni Krzyś dochodził do siebie, a ja czuwałam przy nim, szczęśliwa, że wraca do zdrowia.

Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie będę narzekać na mój los, tylko zrobię wszystko, żeby stworzyć mu ciepły, szczęśliwy dom.

Dotrzymałam słowa. Nauczyłam się dbać o rodzinę nie gorzej niż mama. Kiedyś zaprosiłam dawną koleżankę z klasy i poczęstowałam ją zapiekanką makaronową i ciastem, które sama zrobiłam. Pięcioletni wtedy brat bawił się grzecznie w kącie.

– Jak ty sobie z tym wszystkim radzisz? – pytała Daria z podziwem.

Później opowiadała o imprezach, chłopakach i zaliczeniach, a ja miałam wrażenie, że nasze drogi całkiem się rozeszły. W dniu, kiedy żegnałyśmy się pod szkołą, byłyśmy obie beztroskimi dziewczynami. Tylko że ja zmieniłam się w dorosłą kobietę, a Daria nadal żyła chwilą. Nie powiem, żebym jej nie zazdrościła tej beztroski, swobody i studiów, ale nie czułam też, że coś ważnego mi odebrano.

Wręcz przeciwnie – od Krzysia dostałam wszystko, co liczy się w życiu: bezwarunkową miłość! A jego przekonanie o tym, że jestem najmądrzejsza i najpiękniejsza, dodawało mi skrzydeł.

Wychodziłam do pracy, tam dawałam z siebie wszystko, a po powrocie starałam się być najlepszą mamą. Uważałam, że moje życie już zawsze będzie tak wyglądało. Dlatego gdy szefowa zaproponowała mi, żebym poszła na studia zaoczne z zarządzania i spróbowała sił jako menedżer sklepu, nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu. Wyglądało na to, że moje marzenie o zdobyciu wyższego wykształcenia jednak się spełni. Sąsiadka z dołu, która miała dwójkę dzieci, a one przyjaźniły się z Krzysiem, zgodziła się za niewielką opłatą zajmować się nim w weekendy.

Rok temu Krzyś poszedł do szkoły, a ja na studia. Oboje się uczymy i jesteśmy dla siebie nawzajem największym wsparciem. Czasami jest mi ciężko, ale gdy kładę go wieczorem spać, a Krzyś przytula mnie swoimi małymi rączkami i mówi, że jestem najlepszą mamą świata, mam łzy w oczach. Wierzę, że rodzice patrzą na nas z góry, czuwają nad nami i są bardzo dumni, że razem sobie tak dobrze radzimy.

Czasem myślę, że to prawdziwy dar od Boga, że mama tak późno zaszła w ciążę i zostawiła mi Krzysia. Teraz nawet fakt, że pozwoliła mi wybrać dla niego imię i zajmować się nim, gdy był maleńki, uważam za jakiś znak. Myślę, że wbrew pozorom i mimo wszystkiego co przeszłam, on jest moim największym szczęściem.

Karolina, 25 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Walczyliśmy o ciążę, ale to nie przynosiło efektów. Rodzina ciągle pytała >>kiedy dzieci?
  • „Przyjęłam tysiące porodów, a potem usłyszałam, że jestem bezpłodna. Adoptowałam chorego chłopca i los mi to wynagrodził”
  • „Mój syn uratował niemowlę, które wypadło z okna. Przez ten bohaterski czyn ludzie nie dają mu spokoju”
Reklama
Reklama
Reklama