Byliśmy czteroosobową rodziną jakich wiele w naszym kraju.
Żyliśmy sobie spokojnie i dostatnio. Pewnego dnia w naszych sercach zrodziło się jednak uczucie, pragnienie aby powiększyć naszą rodzinę (mieliśmy córkę Paulinę i syna Marcina)- dając siebie i to co mamy dziecku opuszczonemu, skrzywdzonemu.
W TV pokazywano właśnie programy propagujące zaproszenie do siebie dziecka z Domu Dziecka na Święta Bożego Narodzenia. Zaprosiliśmy więc 6-letnią Agnieszkę. Dziewczynka spragniona czułości, miłości lgnęła do nas. Spędziliśmy wspólnie cudowne dwa tygodnie.
Odwożąc ją byliśmy pewni, że chcemy ją adoptować.
Serca nam jednak o mało nie pękły gdy okazało się, że przygotowywano już rodzinę adopcyjną dla niej.
Stwierdziliśmy, że skoro nie mogliśmy pomóc temu jednemu dziecku to pomożemy większej ilości- bez uregulowanej sytuacji prawnej, aby nie musiały przebywać w DDz.
Odnaleźliśmy PCPR, tam przedstawiliśmy swoją kandydaturę i gotowość prowadzenia Rodzinnego Domu Dziecka. Zostaliśmy mile przyjęci. Skierowano nas na szkolenie.
Zostaliśmy zakwalifikowani do pełnienia takiej funkcji ( 15.01.2003r).
Wszystkie nasze decyzje omawialiśmy wspólnie z naszymi pociechami ponieważ to bardzo ważny aspekt tego co mieliśmy zamiar robić. Nasze dzieci przecież ,,traciłyby” najwięcej. Dom, czas, kolana, czułe gesty, naszą miłość - tym wszystkim przecież miały się dzielić z dziećmi wcale nie wybranymi przez siebie tylko niejako ,,narzuconymi” przez los.
Utworzenie RDDz okazało się jednak niełatwym wyczynem pomimo ogromnych chęci Pani Dyrektor PCPRu.
Ówczesny starosta nie zechciał podpisać żadnej z trzech proponowanych wzorów umów przygotowanych przez PCPR.
W czerwcu 2003r przyjęliśmy pierwsze dzieciaki w zwykłą rodzinę zastępczą.
Było to rodzeństwo, ośmiomiesięczna Weronika i jej trzyletni brat Łukasz, chłopiec z dziecięcym porażeniem mózgowym. W lipcu tego roku zostaliśmy także rodziną zaprzyjaźnioną dla 7-letniego Patryka.
Pracy z dziećmi było wiele.
Nasza Tasia (tak zdrobniale nazywaliśmy Weronikę) po pięciu miesiącach pobytu u nas zaczęła samodzielnie chodzić, była radosna i ciągle uśmiechnięta. Wyrosła na śliczną blondyneczkę z kręconymi włoskami i niebieskimi oczkami. A do tego żarty o blondynkach nie tyczyły się jej ponieważ w wieku 2,5 latek podczas testów psychologiczno- pedagogicznych wykazała się wiedzą daleko wykraczającą ponad granice jej wieku. W kościele myliła sobie trochę repertuar bo najczęściej śpiewała ,,M jak miłość”. Cudna mała istotka!
Łukaszek w ciągu dwóch lat przeszedł sam siebie. Super poruszał się w pozycji pionowej przy pomocy balkonika, samodzielnie korzystał z toalety, wyciszył się i stał się pogodnym dzieciakiem. Uwielbiał śpiewać piosenkę(,,.. to ja Narcyz się nazywam…”) ale wbrew temu umiał podziękować, poprosić, przeprosić. Nauczył się liczyć do 20. Systematyczna rehabilitacja prowadzona przez prywatnie opłacaną rehabilitantkę, turnusy rehabilitacyjne w szpitalu oraz nasza praca dawały zaskakujące efekty. Bolało go i płakał ale był z siebie bardzo dumny gdy prowadząca go pani doktor chwaliła go za postępy.
Pobyt tego niepełnosprawnego chłopca w naszej rodzinie wiele nauczył nas wszystkich, przede wszystkim tolerancji i rozumienia potrzeb osób w jakiś sposób ,,innych”, umiejętności cieszenia się każdym dniem pomimo trudności. Jego niesamowita pogoda ducha czasami nas zawstydzała,
w pewnych chwilach, wydarzeniach my się załamywaliśmy a on potrafił znaleźć w tym coś pozytywnego. A Patryk?
Dziecko przyjeżdżając w piątek tuliło się i widać było jego tęsknotę. Często ,,zapominał” książek bo gdy odwoziliśmy go do DDz to przy kolegach prosił abym odrobiła z nim zadanie do szkoły. Czuł się wówczas taki ważny i dumny a przy tym super się skupiał i dobrze wszystko rozwiązywał. Słyszeliśmy też opinie, że jego zachowanie w DDz uległo zmianie na lepsze. Chłopiec spędzał z nami weekendy, ferie, święta przez rok. Po tym czasie sąd przywrócił prawa rodzicielskie matce chłopca i nasz Patyś wyjechał.
Ale jeszcze trudniej było gdy po dwóch latach i dwóch miesiącach przyszło nam się rozstawać z maluchami. Podczas pierwszej wizyty rodziców adopcyjnych (adopcja zagraniczna) nie umiałam opanować wzruszenia i łez. Dwa lata i dwa miesiące to długi okres, wiedzieliśmy, że my będziemy musieli poradzić sobie z tą stratą ale baliśmy się o przeżycia dzieci, zarówno Weroniki i Łukasza jak i naszych. Nasze biologiczne dzieci po swojemu kochały wszystkie te dzieciaki i na swój sposób przeżywały rozstania. Tasia była ich ulubienicą. Długie godziny rozmów, tłumaczeń wyjaśnień, zapewnienia rodziców adopcyjnych o utrzymaniu kontaktu pomogły dzieciakom i nam zachować wewnętrzną równowagę.