„Siostra i szwagier zginęli w wypadku samochodowym. Mimo żałoby wiedziałam, że muszę walczyć o Karolka – ich synka”
Był wczesny ranek, kiedy zamknęłam drzwi mieszkania na klucz i ruszyłam w stronę schodów. Klatka schodowa wydawała się pogrążona we śnie.

- redakcja mamotoja.pl
Korytarz spowijał półmrok, rozproszony wpadającym przez brudne okno światłem poranka. Postawiłam stopę na pierwszym stopniu schodów i nagle w torebce rozdzwonił się mój telefon. Podskoczyłam nerwowo, a potem jakoś tak niefortunnie zsunęłam stopę i… runęłam w dół. Nie potrafię dokładnie opisać tego, czego wówczas doświadczyłam. Był to oczywiście poważny upadek ze schodów, skutkujący obrażeniami fizycznymi. Świadczył o tym wielki guz na czole i złamana noga. Nie pamiętałam jednak samego momentu upadku i uderzenia głową o krawędź stopnia.
Ta dziwna wizja nie dawała mi spokoju
Znalazłam się bowiem w zupełnie innym świecie, może równoległym? Nie potrafię powiedzieć, czy opuściłam poturbowane upadkiem ciało, czy też dałam się ponieść wyobraźni w wyniku szoku. W każdym razie znalazłam się na cmentarzu. Widziałam wyraźnie otaczające mnie tablice nagrobne, choć dalszy plan tonął jakby we mgle i nie umiałam określić dokładnej lokalizacji nekropolii. Serce tłukło mi się w piersi. Nagle poczułam, jak wokół moich palców zaciska się mała rączka. Spojrzałam w dół, spodziewając się ujrzeć buzię córeczki. Zamiast niej, wtulony w fałdy mojego swetra, stał Karolek, mój siostrzeniec.
– Gdzie twoja mamusia? – spytałam, patrząc w wypełnione łzami oczy.
Malec wyciągnął rączkę i wskazał na grób, przy którym staliśmy. Nogi się pode mną ugięły, kiedy zobaczyłam wyryte na tablicy nagrobnej imię siostry. Nie zdążyłam odczytać daty śmierci, gdy ten dziwny świat rozpadł się na kawałki. Zaczęłam dryfować w nieznanym kierunku. Rączka Karolka jednak wciąż kurczowo zaciskała się na moich lodowatych ze strachu palcach.
– Halo, słyszy mnie pani? – jakiś głos przywołał mnie do rzeczywistości.
Zamrugałam. Ostre światło szpitalnej sali raziło mnie w oczy. Czoło pulsowało bólem, a unieruchomiona przez gips noga była jak nie moja.
– No, nareszcie – odetchnęła kobieta w białym kitlu.
Zmrużyłam oczy.
– W porządku, nie musi pani nic mówić – uspokajała mnie pielęgniarka, ale jej nie uwierzyłam. Upadek zmienił moje życie. Nic nie było w porządku, odkąd w moim umyśle pojawiła się niepokojąca wizja z cmentarza.
Ze szpitala wyszłam po kilku dniach.
– Jesteś nieswoja – zauważył mąż, dotykając mnie, by zwrócić moją uwagę. – Na pewno dobrze cię przebadali? – martwił się, bo kolejny raz zamyślona nie usłyszałam, co do mnie mówi.
– Tak, oczywiście. Po prostu dawno nie widziałam się z Martyną i chciałabym ją zobaczyć… – westchnęłam, nie mogąc pozbyć się z głowy widoku Karolka stojącego nad grobem matki.
– W tym stanie raczej się do niej nie wybierzesz – mąż wskazał na zagipsowaną nogę, którą ułożyłam na pufie, próbując znaleźć wygodną pozycję.
– Może niech ona wpadnie do ciebie?
Ale jakoś się nie złożyło…
Po kilku tygodniach zdjęto mi gips i już następnego dnia, wspomagając się kulami, byłam w drodze do siostry, z którą umówiłam się na kawę. Miałyśmy regularny kontakt telefoniczny, ale nie chciałam poruszać ważnych dla mnie tematów na odległość. Oczywiście nie planowałam mówić jej o tym, co mi się przydarzyło po uderzeniu w głowę. Wystarczy, że ja się bałam i denerwowałam. Chciałam jednak sprawdzić, czy na pewno wszystko u niej w porządku. Naocznie, twarzą w twarz. Złowieszcza wizja była tak silna, że ciągle we mnie rezonowała.
Próbowałam wypytać siostrę o stan jej zdrowia
– No wreszcie jesteś, kaskaderze! – powitał mnie w progu śmiech siostry.
W tym samym momencie ścisnęło mi się serce i wróciła nieprzyjemna scena z cmentarza.
– Robiłaś ostatnio badania? – zagadnęłam, kiedy usiadłyśmy w kuchni.
Dookoła biegał Karolek, udając, że jest pilotem śmigłowca. Patrzyłam na niego z rozrzewnieniem i starałam się odegnać negatywne myśli.
– Badania? – zdziwiła się Martyna.
– No wiesz, OB, morfologia, te sprawy? – starałam się nie dać po sobie poznać, jak bardzo się o nią martwię.
Zmarszczyła brwi.
– Jakiś rok temu.
– Może powinnaś częściej? – kontynuowałam nieśmiało. – Wiesz, że mama zmarła na raka.
– Do czego zmierzasz? – Martyna rzuciła mi badawcze spojrzenie.
– Po prostu się troszczę o siostrę.
– Niepotrzebnie – roześmiała się.
– Jestem zdrowa jak rydz. Zdecydowanie bardziej niż ty!
– No tak – mruknęłam, zerkając na oparte o ścianę kule.
Przez kolejne miesiące raz po raz dopytywałam, czy Martyna dobrze się czuje. A gdy się widziałyśmy, przyglądałam się jej, analizując, czy aby za bardzo nie schudła albo czy nie jest za blada. Przypatrywałam się jej włosom, bo może się przerzedziły. Chciałam wychwycić wszelkie niepokojące symptomy, zanim będzie za późno. Wyglądało jednak na to, że u Martyny wszystko jest w jak najlepszym porządku. Moja obsesja na punkcie jej zdrowia osłabła. Chyba uderzenie w głowę było na tyle silne, że umysł podsunął mi jakąś absurdalną wizję, która nie miała żadnego odbicia w rzeczywistości.
Po rehabilitacji pozbyłam się kul i nareszcie przestałam kuśtykać. Wszystko wróciło do normy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam spokojna o siostrę, widząc jej rumiane policzki i radosny uśmiech. Na nic nie chorowała, miała dobre wyniki i wyglądała zdrowo, więc uwierzyłam, że nic jej nie grozi.
Ten telefon zmienił wszystko
Prawie zapomniałam o złowróżbnej wizji towarzyszącej upadkowi ze schodów i tamtego dnia, który odmienił bieg historii naszej rodziny, poszłam do pracy jak zwykle. W połowie dnia w mojej torebce rozdzwonił się telefon. Zerknęłam na wyświetlacz i ujrzałam nieznany numer. Wyszłam z biura, kierując się do pokoju socjalnego.
Odbierając połączenie, widziałam, jak drży mi dłoń.
– Tak, słucham? – spytałam, pełna złych przeczuć.
W odpowiedzi zabrzmiał ciepły, przesycony współczuciem głos. Uprzejma pracownica szpitala poinformowała mnie o tragicznym wypadku, w którym brali udział moja siostra i jej mąż.
Jechali swoim fordem, którego planowali zmienić na lepsze auto. Nie zdążyli. Mój szwagier stracił panowanie nad pojazdem, a sfatygowany ford owinął się wokół przydrożnego drzewa.
– Czy ona też…? – próbowałam wydusić z siebie pytanie, które cisnęło mi się na usta. Chciałam wiedzieć, czy Martyna także umrze, jak jej mąż, który zginął na miejscu.
– Stan pani siostry jest bardzo ciężki – przyznała uczciwie kobieta. – Sądzę, że powinna pani tu przyjechać możliwie jak najszybciej.
Na te słowa rzuciłam wszystko. Nie pamiętam trasy, jaką jechałam do szpitala. Pamiętam, że z impetem otworzyłam drzwi i wpadłam do przesiąkniętego zapachem środków do dezynfekcji holu. Miła pielęgniarka poprowadziła mnie długim korytarzem do tej części szpitala, w której leżeli pacjenci w najcięższym stanie. Serce waliło mi jak oszalałe, gdy weszłam do sali, w którym głośno szumiała maszyna oddychająca za moją siostrę. Podpięte do jej posiniaczonego, poranionego ciała kabelki wyglądały przerażająco. Urządzenia medyczne pikały złowrogo. Przymknęłam powieki, spod których spłynęły łzy. Podeszłam do leżącej bezwładnie Martyny i ujęłam jej dłoń. Przed oczami automatycznie zaczęły mi się przesuwać znajome obrazy sprzed kilku miesięcy. Dostrzegłam nagrobek, czułam ciepłą dłoń dziecka, zanurzoną w mojej dłoni.
– Boże, nie rób mi tego… – jęknęłam, widząc przed oczami wyrytą na nagrobku datę śmierci. – Nie teraz, nie dzisiaj – błagałam.
Na próżno. Moja siostra odeszła wieczorem, pogrążając nas wszystkich w rozpaczy. Nie mogłam w to uwierzyć. Wkrótce po pogrzebie zaczęło jednak do mnie docierać, że widać przeznaczenia nie da się oszukać ani w żaden sposób zmienić. Tak bardzo się starałam nie dopuścić do spełnienia mrocznej przepowiedni. Trop, który podjęłam, był jednak niewłaściwy. Obawiałam się choroby, tymczasem Martyna odeszła w tragiczny sposób. Gdybym wiedziała o wypadku, czy to cokolwiek by zmieniło? Nie mogłabym mu przecież zapobiec, tak jak nie mogłam cały czas jej pilnować. Może tylko dzięki tej wizji odrobinę przygotowałam się do tego, co mnie czekało.
Wiedziałam, co powinnam zrobić. Martyny i jej męża już nie było, ale był ktoś, w kim cząstka każdego z nich będzie żyła nadal. Postarałam się, byśmy zostali rodziną zastępczą dla małego Karolka. Urzędy nie utrudniały sprawy, bo byliśmy jego najbliższą rodziną. Mąż Martyny nie miał rodzeństwa, a nasi rodzice od dawna nie żyli. Przeznaczenie się wypełniło, a my musieliśmy zbudować nasz świat na nowo.
Wioletta
Zobacz także:
- „Po śmierci mojego męża teściowie chcieli mi wszystko odebrać, nawet dom. Dałam im nauczkę”
- „Nasz synek miał raka. Mąż był dla mnie wielkim wsparciem, a jednak odeszłam. Za bardzo przypominał mi Piotrusia”
- „Nigdy nie widziałam siebie w roli matki, ale po śmierci męża poczułam co to samotność. Maryla wypełniła pustkę w moim sercu"