Reklama

Staś umarł nad ranem. Trzymałam w dłoniach jego małe, pięcioletnie piąstki i modliłam się, żeby nie cierpiał. Odszedł we śnie. Kilka godzin wcześniej stracił przytomność, ale do końca nie wyplątał swoich wychudzonych rączek spomiędzy moich palców.

Reklama

Wiedziałam, że powinnam pozwolić mu odejść. Znałam te wszystkie psychologiczne i religijne teorie o duszy i relacjach silniejszych niż śmierć, czułam, że jakąś częścią mnie przytrzymuję go na tym świecie, ale jako matka nie umiałam go puścić. Mam pełną świadomość, że to ja skazałam go na ostatnie tygodnie niewyobrażalnego bólu silniejszego od morfiny i długo nie umiałam sobie tego wybaczyć.

Latami żyłam w rozpaczy

Odsunęłam się od męża i przyjaciół, coraz bardziej poirytowanych moim zachowaniem, od rodziny, a co najgorsze, od starszej córeczki... Jej strata, to kolejna pozycja na mojej liście błędów, których nie wybacza się matce.

Iwonka miała siedem lat, kiedy zmarł jej braciszek. Ale już dwa lata wcześniej choroba zabrała jej nas. Białaczka Stasia rozwijała się długo i podstępnie, myląc tropy, i zwodząc lepszymi dniami, żeby rozpętać się na dobre, kiedy już nie było cienia szansy na wyzdrowienie. Nagle z dnia na dzień Staś stracił przytomność, a Iwonka beztroskie dzieciństwo.

Zniknął jej ukochany braciszek zamknięty za murami szpitala, zapomnieli o niej czuwający przy nim na zmianę rodzice. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co przeżywała moja córeczka. Niby rozmawialiśmy z nią o chorobie Stasia, niby wspieraliśmy ją, a jednak coraz bardziej się oddalaliśmy.

Po kilku pierwszych dramatycznych miesiącach czuwania w kolejnej klinice przy synku, podjęliśmy decyzję, że ja zostanę przy Stasiu czterysta kilometrów od domu, a mąż będzie pracował na dwóch etatach, żeby opłacić mój pobyt, jego dojazdy i drogie witaminy dla syna. Iwonka, dla której i tak nie miałby czasu, zamieszkała u dziadków.

Zostawiłam ją samą, zajęta własnym cierpieniem

Przyjęła tę decyzję nad wiek spokojnie. Zawsze była rozważną dziewczynką, ale wtedy zachowała się jak dojrzała kobieta. Przytuliła się do mnie, mówiąc po prostu: „dobrze mamo” i bez cienia żalu wyjechała do dziadków.

Widywała nas kilka razy w miesiącu. Starała się być dzielna i nie zaprzątać nam głowy swoimi „błahymi” problemami

z przedszkolnymi koleżankami, nagłym nawrotem nocnego posikiwania czy snami, po których budziła się z krzykiem. Moi rodzice również postanowili milczeć, starając się uchronić nas przed dodatkowymi problemami, a jednocześnie otoczyć najstarszą wnuczkę jak najlepszą opieką.

Iwonka była tak silna, że nawet nie zapłakała, gdy zakopywano białą trumnę z ciałem jej brata. Już wtedy powinna mi się zapalić w głowie ostrzegawcza lampka, ale byłam zbyt otumaniona bólem, żeby myśleć o moim drugim dziecku.

Iwonka przez kolejne siedem lat żałoby po synu bez słowa skargi znosiła swoją rolę cienia, gdzieś na uboczu naszego cierpienia.

Może gdybyśmy ocknęli się wcześniej, zauważylibyśmy, że nasza nastoletnia córeczka zaczyna się głodzić. Że ze szczupłej dziewczynki przeistacza się w szkielet. Oczywiście pilnowaliśmy, by coś jadała, ale nim się ocknęliśmy, zdążyła zemdleć na jednej z lekcji. Wezwane przez dyrektorkę szkoły pogotowie odwiozło ją do szpitala.

Lekarze urządzili nam karczemną awanturę, zagrozili sądem rodzinnym, tak wygłodzona była nasza córka. Mimo jej protestów podłączyli ją do sondy, zaordynowali kroplówki i po dwóch tygodniach odżywioną wysłali do domu, nakazując nam przestrzeganie restrykcyjnej diety i wizyty u psychologa. Ale Iwonka nie chciała słyszeć o terapii.

Zapewniała nas, że pobyt w szpitalu skutecznie przywołał ją do porządku. Obiecywała, że będzie jeść i jadła. Skąd mogłam wiedzieć, że jeden demon zmienił się w drugiego i anoreksja przeszła w bulimię? Nie byłam obytą z problemami nastolatków mamą. W ogóle przez wiele lat nie byłam mamą, a jedynie cierpiącą kobietą.

Dopiero później, kiedy Iwona zachorowała na zapalenie płuc, zaczęłam więcej czytać o jej chorobie. Prosiłam, błagałam, byłam gotowa ją ubezwłasnowolnić, żeby tylko jadła, ale Iwonce nie chciało się żyć. Umierała, a my razem z nią.

Zrozpaczona próbowałam ją szantażować, że nie przeżyję kolejnej śmierci, lecz moja córeczka była już zbyt słaba, by podjąć walkę o siebie.

Pochowałam ją dziewięć lat po śmierci syna, nie mogąc sobie wybaczyć, że tak byłam tak ślepa i zajęta sobą. Moje życie straciło sens. Rzuciłam pracę, wpadłam w głęboką depresję, mąż też postarzał się o dziesięć lat, ale w przeciwieństwie do mnie ze wszystkich sił walczył o siebie i o nas. Nie wiem, jak udawało mu się prowadzić własną firmę i wracać do domu przypominającego rodzinny grobowiec? Nie wiem, skąd miał w sobie tyle chęci, żeby trwać przy mnie, wraku kobiety, którą kiedyś kochał? Lecz to on właśnie stał się naszym promykiem nadziei.

Pewnego dnia wróciwszy z pracy, rzucił na kuchenny stół gazetę.

– Przeczytaj – bardziej nakazał, niż powiedział.

Bez emocji spojrzałam na duży artykuł na pierwszej stronie. Pisano o rodzeństwie, które w pożarze domu straciło rodziców. Z dawnego życia zostały im zgliszcza i starzejąca się babcia. Ludzie z całej okolicy śpieszyli z pomocą. Jeszcze przed zimą chcieli odbudować ich dom, żeby chłopcy mieli dach nad głową.

Musimy im pomóc. Jesteś na to gotowa? – zapytał mnie mąż, kiedy odłożyłam gazetę.

W jego oczach zobaczyłam determinację, ale i nadzieję, i zrozumiałam, że nie myśli o pieniądzach dla tych dzieci, lecz o wzięciu ich do siebie. – Nie mają nikogo, ale nie są już słodkimi maluszkami. To całkiem duzi chłopcy, zobacz, Arek ten starszy ma 13 lat, ciężki wiek… – zawahał się. – Młodszy Dawid skończył niedawno osiem… Przeszli to samo, co my…

Tydzień krążyłam po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Bałam się, że opieka nad chłopcami w tym wieku i po tak traumatycznych doświadczeniach mnie przerośnie. Że będę dla tych chłopców równie złą i obojętną opiekunką, jak matką dla Iwonki. Pewnie nigdy nie podjęłabym decyzji o wzięciu ich do siebie, gdyby nie sen.

Mamo, ci chłopcy cię potrzebują!

W mojej nocnej marze Iwonka szła szczęśliwa przez porośniętą kwiatami łąkę i prowadziła za rękę zdrowego, radosnego Stasia.

– U nas wszystko dobrze mamo – usłyszałam jej głos. – Musisz sobie wybaczyć i żyć dalej. Jesteś potrzebna tym chłopcom” – powiedziała i dopiero wtedy odwróciła się do mnie. Jej twarz jaśniała w słońcu, zniknęła gdzieś jej przerażająca chudość i ziemista cera, znowu była moją małą Iwonką sprzed śmierci Stasia. Starszą kochającą siostrą, słodką córeczką…

– Jesteś wspaniałą mamą, tylko troszkę mniej się przejmuj i działaj mamo, działaj! – uśmiechnęła się i pomachała mi na pożegnanie.

Obudziłam się zapłakana i jednocześnie przekonana, że jestem gotowa zostać opiekunką Arka i Dawida.

Od trzech lat mamy chłopców u siebie. Z początku nie było nam łatwo zostać ich rodzicami zastępczymi. Bracia bronili się przed naszą miłością, a my nie umieliśmy ich wspierać. Ale z biegiem czasu jakoś wszyscy się siebie nauczyliśmy. Ja i mąż przestaliśmy drżeć o nich na każdym kroku, a oni zrozumieli, że nie muszą z nami walczyć, bo jesteśmy po ich stronie i nigdy nie będziemy chcieli zastąpić im rodziców.

W Zaduszki wszyscy jeździmy na cmentarz i odwiedzamy groby naszych bliskich, w Wigilię stawiamy nie jeden, lecz cztery puste talerze dla naszych wędrowców. Ale nie myślcie sobie, że jesteśmy życiowymi rozbitkami pokiereszowanymi przez los, którzy wspierają się w swoim nieszczęściu.

Przeciwnie, umiemy cieszyć się każdą chwilą, wspierać w trudnych sytuacjach i wygłupiać, jeśli jest ku temu powód. Dla Dawida i Arka staliśmy się ukochaną ciocią i wujkiem. „Prawie rodzicami” – jak powiedział Dawid. To wyznanie wystarczy nam za wszystkie deklaracje miłości. Dzięki chłopcom odzyskałam wiarę w siebie. Już wiem, że umiem być czujną i kochającą matką, potrafię wspierać, ale i wymagać, i tylko czasami bywam bezradna, jak każda mama. Tego nauczyły mnie wszystkie moje dzieci.

Kinga, 41 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Chciał zrobić ze mnie inkubator!”
  • „Teściowa obcięła mojej córce włosy BEZ MOJEJ ZGODY. Zrobiła to nożyczkami kuchennymi!”
  • „Moje dziecko chodzi do państwowego przedszkola i jeździ na wakacje tylko raz w roku. Czuję się jak najgorsza matka!”
Reklama
Reklama
Reklama